wtorek, 9 stycznia 2018

Depozytariusz czasu



Był kiedyś ktoś, kogo teraz ci brak, za kim zawsze będziesz tęsknić ...
Ale co to znaczy „był” ? Co znaczy „teraz” ? I co znaczy „będziesz” ?


Pewnego szarego, listopadowego dnia podróżowałem samochodem na wschód kraju. Jechałem sam, by zapalić znicz na grobach moich bliskich. Byłem zmęczony i przygnębiony, bo droga daleka, pogoda podła, a okazja niewesoła. Posępny krajobraz dopasował się do mojego nastroju. Bezlistne, czarne drzewa rosnące na poboczach drogi nadbiegały i przemijały, a gdzieś za nimi w woalu mgły majaczyły bezkresne, puste pola. Połyskującą w świetle reflektorów wstęgę drogi miarowo przecinały wycieraczki ścierające z szyby drobny deszcz. Jak zawsze w takich okolicznościach myślałem o przeszłości, i jak zawsze nie mogłem się pogodzić z nieubłaganym upływem czasu. W pewnej chwili w jednostajny pomruk silnika wdarły się niepokojące dźwięki, w efekcie czego po paru godzinach samochód dojechał na lawecie do warsztatu, a ja znalazłem się w pobliskim miasteczku w hotelu na rynku, jako lokator pokoju numer 3 na pięterku.

Zjadłem późny obiad w sali jadalnej na parterze, po czym wróciłem do siebie i próbowałem zabić czas oglądaniem telewizji. Stary telewizor oferował jednak ledwo kilka kanałów, wśród których nie znalazłem nic dla siebie. Przypomniałem sobie, że zapytany o atrakcje turystyczne miasteczka kelner wspomniał o fragmentach średniowiecznych murów obronnych wraz z jedyną ocalałą bramą. Planowałem je obejrzeć jutro, bo samochód miał być gotów dopiero około południa, postanowiłem jednak teraz trochę się przespacerować, mimo kiepskiej pogody. Włożyłem kurtkę i wyszedłem z hotelu naciągając na głowę kaptur.

Na zewnątrz powoli zapadał zmierzch. Rynek był niewielki, ale ładnie utrzymany. Okalały go odnowione kamienice, na środku stała studnia, tu i ówdzie ławeczki i puste o tej porze roku gazony na kwiaty. Stylizowane na gazowe latarnie otaczały mleczne aureole białego światła, przebijającego się przez mżawkę i mgłę. Jakiś przechodzień zniknął za rogiem i zostałem na rynku sam. Zmęczenie i suty obiad dały znać o sobie, przycupnąłem więc na ławce, podkładając reklamówkę na mokre deski. Przyglądałem się jasno oświetlonym oknom kamienic, a myśli krążyły coraz wolniej. Rzeczywistość gdzieś odpływała, zacząłem przysypiać. Otrząsnąłem się jednak, wstałem i poszedłem na chybił-trafił przed siebie. Szedłem i szedłem. Minęło sporo czasu, a muru i bramy ani śladu. Zacząłem się niecierpliwić i żałować wyjścia z hotelu tym bardziej, że mżawka niepostrzeżenie zmieniła się w deszcz. W pewnej chwili wyjrzałem spod kaptura i zauważyłem, że krajobraz się zmienił i wyglądał, jakby czas się cofnął. Zniknęły gdzieś reprezentacyjne kamienice przy rzęsiście oświetlonych ulicach. Szedłem w deszczu i mgle pustymi, słabo oświetlonymi, dziurawymi uliczkami mijając stare, odrapane rudery. Niektóre z nich były mocno zniszczone, a nawet opuszczone, w ruinie. Nigdzie ani człowieka, tylko w nielicznych oknach świeciło się światło. Zrobiło mi się trochę nieswojo, gdy wreszcie na końcu jakiegoś zaułka w wątłym świetle jedynej latarni dostrzegłem przegradzający go mur. Nie znam się na architekturze, ale to był z pewnością ten sławetny średniowieczny mur obronny miasteczka. W sumie nie było co podziwiać: mur jak mur. Było już kompletnie ciemno, a ja nie miałem pojęcia, gdzie szukać ocalałej bramy miejskiej. Postanowiłem więc odłożyć sprawę do jutra i wracać do mojego ciepłego i zacisznego pokoiku.

Już odwracałem się na pięcie, gdy moją uwagę przykuło chybotliwe światło, które pojawiło się w oknie wystawowym na parterze przylegającej do muru kamienicy. Podszedłem bliżej i ujrzałem, że po ciemnym sklepie chodzi ktoś z latarnią w ręku. Szyldu nie mogłem dojrzeć, ale była to księgarnia lub antykwariat, bo wystawa zasypana była książkami. W całym budynku nie świeciła się ani jedna żarówka, a ja nie wiedziałem, czy ten ktoś z latarnią to złodziej czy właściciel. Musiałem jednak coś zrobić. Podszedłem bliżej i zapaliłem latarkę, którą zawsze mam przy sobie. Pierwsze, co zobaczyłem w jej świetle przez brudną szybę, to leżącą na wystawie moją ukochaną książkę. Dwutomowy biały kruk polskiej literatury science-fiction z połowy lat 50-tych XX wieku traktujący o podróży naukowców w przeszłość aż do ery dinozaurów leżał sobie, ot tak na stosie innych książek, lśniąc okładkami w świetle latarki, jakby wyszedł prosto z drukarni. Mam w domu egzemplarz tej książki, którego zdobycie kosztowało mnie mnóstwo czasu i pieniędzy, ale bardzo chciałem wziąć do ręki ten z wystawy, bo niewiele ich ocalało. Zanim zdążyłem poświecić do wnętrza sklepu, jego drzwi zgrzytnęły i uchyliły się z przeciągłym piskiem dawno nieoliwionego żelaza.

Stanął w nich stary człowiek z lampą naftową w ręku. Stał bez obawy, jakby czekał na mnie. Miał długie, siwe włosy i takąż brodę, na nosie krzywo tkwiły okulary w drucianej oprawie. Ubrany był w czarne palto z wyłażącą watoliną, rozczłapane buciory z cholewami dopełniały jego stroju. Wywiązała się między nami krótka rozmowa. Okazało się, że jest właścicielem antykwariatu, a ja powiedziałem mu, że jestem zainteresowany książką z wystawy. Z żalem dowiedziałem się jednak, że lokal jest zamknięty z powodu awarii prądu i starzec niestety nie może mi nic sprzedać. Widząc jednak moje bibliofilskie zainteresowanie zaproponował, że pokaże mi swój sklep. Zgodziłem się skwapliwie i wszedłem za nim do środka. Wnętrze sprawiało wrażenie zaniedbanego: zagracony kontuar, regały zastawione książkami, na ścianach i w pudłach pełno różnych staroci: map, sztychów, obrazów, fotografii i innych szpargałów. Wszędzie pełno kurzu i pajęczyn.

- Ma pan wspaniałe zbiory – powiedziałem. - I jeśli dobrze widzę, z różnych epok, w tym także rzeczy bardzo stare.

- Tak, proszę pana, moje zbiory są z różnych epok. Jestem przecież depozytariuszem czasu.

- Czas to szerokie pojęcie – powiedziałem, by podtrzymać rozmowę. - Ściśle biorąc, jest pan depozytariuszem przeszłości.

Uśmiechnął się i odparł: - Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię.

Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Antykwariusz popatrzył na mnie uważnie ponad szkłami okularów i spokojnie zapytał, czy zechcę zwiedzić zaplecze, gdzie - jak mówił - ma dużo ciekawych eksponatów. Zgodziłem się skwapliwie i poszedłem za nim, idącym przodem z lampą naftową w ręku. Minęliśmy regały i przez uchyloną kotarę weszliśmy do czegoś w rodzaju przedsionka. Stanęliśmy przed dwoma drzwiami, okutymi zardzewiałą blachą. Mój przewodnik zapytał mnie czy chcę podążyć w przeszłość czy w przyszłość ? Potraktowałem to oczywiście jako żart i odparłem, że oczywiście w przeszłość. Otworzył drzwi po lewej i zagłębiliśmy się w ciemną czeluść.

Szliśmy przez labirynt dużych i małych pomieszczeń, pokonując co chwilę skrzypiące drzwi, pochylnie i schody. Żółte, migotliwe światło naftówki z ledwością rozświetlało mrok, rzucając na brudne ściany widmowy teatr ruchomych cieni. Pachniało pleśnią, stęchlizną i starymi papierami. W niekończącej się galerii pozbawionych okien pokoi, na półkach przepastnych szaf i regałów stały tysiące i tysiące książek, w tym mnóstwo starych rękopisów. Szliśmy długo, a że końca nie było widać, moje zdumienie rosło. Ogrom zaplecza antykwariusz tłumaczył tym, że to dawne magazyny wojskowe, pobudowane po drugiej stronie starego miejskiego muru obronnego. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, starzec wyciągał z jakiegoś zakamarka książkę, którą ze znawstwem mi przedstawiał, a ja oglądałem z nabożnym podziwem. Trzeba przyznać, że miał w swojej kolekcji całe stada prawdziwych białych kruków.

Za którymś razem powiedziałem półżartem: - Ma pan tu chyba wszystkie książki wydane przez ludzkość.

Mój przewodnik z całą powagą potwierdził. Kontynuując żart sprostowałem:

- Oczywiście z wyjątkiem dzieł zaginionych.

Odłożył lampę i bez słowa wyciągnął z najbliższej szafy jakieś zawiniątko. Dmuchnął na nie, by oczyścić je z kurzu i dał mi do ręki. Był to zwitek pociemniałego ze starości pergaminu pokryty ozdobnym, ręcznym pismem, jak mi się wydaje, po łacinie.

- To tragedia "Medea" Owidiusza, zaginiona jeszcze w starożytności - powiedział.

Nie odpowiedziałem. Nie znam dostatecznie łaciny, uważałem zresztą, że to był falsyfikat, ale mimo to nie byłem w stanie ukryć zaskoczenia.

Stary antykwariusz przyjrzał mi się uważnie.

- Dziwię się pana zdziwieniu. Światły człowiek, a za takiego pana uważam, powinien wszak wiedzieć, że zaginione dzieła są zaginione tylko w teraźniejszości. W przeszłości są wciąż obecne, wystarczy tam po nie sięgnąć.

Nie wiedziałem czy z poważną miną udać, że rozumiem o czym mówi, czy może wybuchnąć porozumiewawczym chichotem kogoś, kto zrozumiał czyjś inteligentny dowcip. Mój przewodnik pokiwał głową i sięgnął do tej samej szafy. Podał mi niewielką, współcześnie wyglądającą książkę. W słabym świetle naftówki odczytałem jej tytuł. Tym razem moje zdumienie nie miało granic. To były „Bajki japońskie” – książka, którą w dzieciństwie czytała mi matka, a którą ledwo pamiętałem.

- Przypomina pan sobie bajkę o dwóch żabach ? – zapytał.

- Cośkolwiek, jak przez mgłę. Ale skąd pan wiedział, że …?!

Bez słowa odebrał mi obie książki i schował z powrotem do szafy. Oparł się o nią i powiedział:

- Dawno temu pewnej żabie znudziło się rodzinne Kioto i zapragnęła przenieść się do Edo, które wydało jej się ciekawszym miejscem. Wylazła więc ze stawu, w którym mieszkała i ruszyła w drogę. W tym samym czasie pewna żaba w Edo znudzona tym miastem, postanowiła przeprowadzić się do Kioto. Wylazła ze starej studni, w której mieszkała i ruszyła w drogę. Idąc napotkała niewielkie wzniesienie, na które wlazła. Znalazłszy się na wierzchołku, spostrzegła włażącą z przeciwnej strony żabę z Kioto. Przywitały się i wytężyły wzrok, aby dojrzeć miasta, do których zmierzały. Ale upragnionych miast wciąż nie było widać, więc żaby oparły się o siebie i stanęły na tylnych łapkach. Jednak ich oczy są umieszczone na czubku głowy, więc obie widziały nie to, co na wprost nich, tylko to co za nimi. Uznały więc, że nie ma po co się przenosić, skoro miasta, będące celem ich wędrówki są takie same jak te, z których chciały się wydostać. Obie zeszły ze wzgórza i wróciły skąd przyszły.

Skończył opowiadanie i przez chwilę przyglądał mi się badawczo.

- Ta bajka, to symbol ograniczenia człowieka w postrzeganiu rzeczywistości i upatrywaniu prawdy w pozorach, a nie faktach.

Zamilkł. Próbowałem pozbierać myśli, sformułować sensownie pytania, których tabuny galopowały w mojej głowie. Nim mi się to udało, odezwał się ponownie:

- Wyjaśnię to panu, ale teraz wracajmy.

Wziął lampę i w milczeniu ruszyliśmy w drogę. Tym razem trwała o wiele krócej i nie wiem, czy szliśmy jakimś skrótem, czy to ja zamyśliłem się do tego stopnia, że straciłem poczucie czasu. Po powrocie do sklepu antykwariusz postawił lampę na kontuarze i zasiadł w starym, zniszczonym fotelu wskazując mi ręką drugi, równie stary i sfatygowany. Usiadłem naprzeciwko niego. Z głową skrytą w mroku zaczął mówić cicho i spokojnie, ale z absolutną pewnością w głosie.

- Pan przecież wie, że w przyrodzie – a szerzej w całej Naturze - nic nie ginie. Zapewniam pana, że z powodu upływu czasu też nic nie ginie, jest on bowiem częścią Natury. Fundamentem tego stwierdzenia jest fakt, że choć przywykliśmy do wyobrażania sobie czasu na podobieństwo nurtu rzeki, w istocie wygląda on inaczej. Tak naprawdę czas nie istnieje, to iluzja. Jeżeli zatem czas nie istnieje, to przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równocześnie. Każda chwila czasoprzestrzeni istnieje wiecznie, niezależnie od tego, czy dla kogoś jest przeszła, teraźniejsza czy przyszła. Wynika z tego, że wszystko co się wydarzyło nie anihilowało, lecz istnieje w różnych miejscach czasoprzestrzeni. Ludzie, rzeczy i zdarzenia - wszystko, co miało miejsce w przeszłości nie uległo unicestwieniu po tym, gdy w naszym mniemaniu skończyło się ich trwanie. Wciąż istnieją, tyle że w czasie, który dla nas, żyjących w teraźniejszości jest czasem przeszłym.

Siedziałem oszołomiony czując ciarki na plecach. Jak to ? Przeszłość wciąż istnieje ? Wszyscy dziś już nieobecni, trwają gdzieś w jakimś zakamarku Wszechświata ?

- Czy można do nich jakoś dotrzeć ? – zapytałem.

- Z ludzkiego doświadczenia wynika, że wydarzenia dzieją się w jednym kierunku, z przeszłości w przyszłość. Jest to tak zwana strzałka czasu. Tymczasem znane nauce prawa wskazują na całkowitą symetrię między przeszłością, a przyszłością. Oznacza to, że teoretycznie wydarzenia mogą zachodzić w kierunku przeciwnym, jednak z podróżą w przeszłość wiąże się szereg problemów, nie tylko technicznych.

- Paradoks dziadka ?

- Wiedziałem, że pan o to zapyta. Taaak, no bo co się ze mną stanie, jeśli po przeniesieniu się w przeszłość zabiję mojego dziadka w jego dzieciństwie ? Przecież nie będę mógł się urodzić. Jednak ten paradoks oparty jest na prostym błędzie rozumowania. Jeśli moja podróż w przeszłość, do dzieciństwa dziadka, jest zapisana w czasoprzestrzeni, to znaczy, że zapisane są również moje narodziny.

- Zaraz, zaraz: jeśli nie mogę w czasie podróży w przeszłość zapobiec moim urodzinom, jak to się ma do mojej wolnej woli, która chce bym zabił dziadka ?

- Po prostu z jakiegoś powodu pan go nie zabije: na przykład rozmyśli się, albo go nie odnajdzie. Jednak ingerencja w przeszłość niekoniecznie musi prowadzić do paradoksów. Jest teoria, że taka ingerencja tworzy oddzielną linię czasową, która odgałęzia się od tej głównej, przez co tworzy się alternatywna rzeczywistość.

Zamyślił się chwilę, po czym dodał:

- Wiem, że to o czym mówię jest trudne do zrozumienia. Powrót do przeszłości wydaje się panu całkowitą abstrakcją. Może łatwiej się z tym oswoić, gdy uzmysłowimy sobie, że funkcjonalnie żyjemy w przeszłości. Otóż zanim odbierzemy bodziec i go zrozumiemy mija 200 do 300 milisekund. Tak więc nasza teraźniejszość nie jest rzeczywistością, ale zapisem jej stanu z nieodległej, ale jednak przeszłości.

Antykwariusz umilkł. Ciszę przerywało tylko miarowe tykanie starego, ściennego zegara, głosu rzeczywistości w tej nierealnej sytuacji. Miałem mętlik w głowie, ale zebrałem się na odwagę i powiedziałem:

- To, co pan mówi daje nadzieję na możliwość zmiany przeszłości, tym samym stwarza szansę na zmianę tak zwanych wyroków losu … Widzi pan, zawsze fascynował mnie przemożny wpływ nieistotnych wydarzeń na rzeczywistość. Jako dziecko wiele razy rzucałem kamieniem do wody i dziwiło mnie, że kręgi wywołanych nim fal są o wiele większe niż on sam. Uznałem jednak, że z nieznanych mi powodów tak być musi. Uważałem jednak i do dziś uważam za absurdalne, niesprawiedliwe i przerażające to, że błaha zmiana w życiu człowieka może wywołać nieproporcjonalnie wielkie i zazwyczaj nieodwracalne skutki. Oczywiście zdaję sobie sprawę z irracjonalności tego zarzutu, bo trudno mieć pretensję do ślepego losu.

Starzec wysłuchał mnie z uwagą, po czym odparł:

- Mówi pan o czymś, co znane jest nauce pod pojęciem chaosu deterministycznego. Według tej koncepcji nawet minimalna zmiana warunków danego procesu może spowodować rosnące z czasem zmiany w jego przebiegu, co w konsekwencji wpływa decydująco na efekt końcowy. Popularnym przedstawieniem tego zjawiska jest tak zwany „efekt motyla”: motyl, który zatrzepotał skrzydełkami, powoduje kilka dni później huragan na drugim końcu świata. Wracając do pana pytania: potwierdzam, że można wrócić w przeszłość i być może – jak pan to ujął – zmienić wyroki losu. Jednak dopóki nie stanie się to osiągalne praktycznie, każdy człowiek musi przyjąć do wiadomości, że dotyk motylich skrzydeł losu wielokrotnie będzie wpływał na jego postępowanie. Ludzie są całkowicie bezradni wobec tego fenomenu. Pewną pociechą jest tylko fakt, że najczęściej nie zdają sobie sprawy z tego, że skrzydła losu właśnie ich musnęły.

- W takim razie, co robić ?

- Życie człowieka w dużym, a może decydującym stopniu kształtują zjawiska, na które nie ma on wpływu: czas i tak zwany los, czyli wpływ abstrakcyjnego chaosu na realną rzeczywistość. Walki z czasem nie da się wygrać. Żyjąc przeszłością lub przyszłością, tak naprawdę jesteś umarłym za życia. Liczy się tylko „tu i teraz”, zatem wykorzystaj dany ci czas jak najlepiej. Z losem walka jest równie niemożliwa, bo na naszą egzystencję wpływa nieskończona liczba czynników. Mówi się, że nigdy nie jest za późno na zmiany, ale niektóre wybory są dane człowiekowi tylko raz. Dlatego zastanów się dobrze nad decyzjami, które musisz podjąć i naucz się żyć z ich skutkami, jeśli źle wybrałeś, a nie da się ich naprawić.

Tym razem mętlik w mojej głowie ustąpił miejsca kompletnej pustce. Zapomniałem o pytaniu, skąd wziął zaginione dzieło Owidiusza. Zapomniałem o wszystkich innych pytaniach, które miałem mu zadać. Czułem tylko, że przydarzyło mi się coś absolutnie wyjątkowego, coś co zmieni moje dalsze życie.

- Cóż, mój panie – odezwał się stary antykwariusz – już czas, by wrócił pan do swojego świata.

Wstaliśmy z foteli, gospodarz odprowadził mnie do drzwi i otworzył je szeroko. Co dziwne, tym razem ustąpiły bezszelestnie. Stojąc w nich odwróciłem się i powiedziałem:

- Dziękuję panu za poświęcony czas i wiedzę, którą się pan ze mną podzielił.

Antykwariusz uśmiechnął się lekko:

- Czasu mam nieskończenie wiele.

I poważniejąc:

A ty, przyjacielu zapamiętaj, że czas – ten przedziwny fenomen - jest najcenniejszym skarbem człowieka.

Wyszedłem ze sklepu kompletnie oszołomiony. Była już noc, ale nie wiedziałem, która jest godzina, bo mój zegarek i smartfon – rzecz dziwna - nie działały. Mżył deszcz. Szedłem jak błędny przez puste ulice nie wiedząc jak długo idę, a nawet, czy idę w dobrym kierunku. Moje kroki odbijały się echem od mokrych murów starych kamieniczek. W głowie huczało mi od myśli i w pewnej chwili stanąłem jak wryty, mając w niej tylko jedno, najważniejsze pytanie do starego antykwariusza. Zawróciłem i ruszyłem biegiem z powrotem. Nie mogłem znaleźć jego sklepu, a gdy po długim błądzeniu wśród podobnych do siebie uliczek i zaułków wydawało mi się, że jestem na miejscu okazało się, że jednak się pomyliłem. Dom wyglądał znajomo, ale był opuszczony i zaniedbany: szyby były zabite dyktą, a popękane mury podparto belkami. Zmęczony i rozczarowany zrezygnowałem z dalszych poszukiwań i powoli zawróciłem w stronę hotelu.

Wtem, gdzieś pośród mroku, deszczu i mgły dobiegły do mnie dźwięki starej francuskiej piosenki „Hymne à l'amour” w wykonaniu niezapomnianej Edith Piaf, w mało znanej wersji pochodzącej z jakiegoś filmu. Oglądałem go dawno temu, jeszcze jako dziecko, ale nie zapamiętałem z niego nic, poza tą piosenką. Jej histeryczny patos wstrząsnął mną do głębi. Wsłuchany w nią szedłem przed siebie bezwolnie jak lunatyk, a jej echo goniło za mną po ulicach. Piaf śpiewała swoim przeszywającym głosem „Błękitne niebo może na nas spaść, a ziemia może się rozpaść, nie obchodzi mnie to, jeśli mnie kochasz”. Śpiewała o tym, co jest najważniejsze, a co tak łatwo utracić, ale ja już wiedziałem, że nic nie przemija na zawsze. Szedłem wpatrzony w bezgwiezdne niebo, a krople deszczu spadające mi na twarz zmywały z niej łzy.

Kadr z filmu"Paris chante toujours" https://www.youtube.com/watch?v=QYgVDXUIAuo&list=PLUHimiOJ_ad8hoyn_CPi8wID1vfDrlvMQ

Tekst: Wiktor Lekney