piątek, 13 marca 2020

Biały kot



       Na wstępie muszę zastrzec, że nie ręczę za prawdziwość historii, będącej tematem poniższej relacji. Jest to bowiem historia przeze mnie zasłyszana, a nie przeżyta osobiście. Na dodatek prawie nie znam człowieka, który ją opowiedział więc nie wiem, na ile jest wiarygodny. Pewne okoliczności wskazują, że nie kłamał, jednak pewności nie mam. Mimo tych wątpliwości postanowiłem przekazać jego opowieść dalej, żeby każdy mógł wyrobić sobie na jej temat własną opinię. A jest to opowieść niezwykła, która każe się zastanowić nad najgłębszymi podstawami ludzkiej egzystencji i duchowości, a nawet zagadką natury Wszechświata …
       Początek był całkiem zwyczajny: którejś soboty minionego lata znajomi zaprosili mnie na wieczorne przyjęcie ogrodowe, w związku z zakupem przez nich wymarzonego domu na przedmieściach. Zaopatrzyłem się w butelkę wina dla gospodarza i jakiś kuchenny drobiazg dla gospodyni, i pojechałem taksówką pod wskazany adres. To był standardowy domek na standardowym osiedlu pełnym podobnych domków, nabytych przez standardowych przedstawicieli klasy średniej za standardowe – jak mniemam – kredyty. Garden party u moich znajomych było już w pełni rozkręcone, sądząc po czerwonych twarzach licznych biesiadników, i licznych pustych butelkach poniewierających się na stołach i w trawie. Złożyłem gratulacje gospodarzom z tytułu posiadania tak uroczego gniazdka, a następnie poszedłem w tłum by napełnić się piwem tudzież grillowanymi zakąskami i pogadać o niczym z nieznajomymi. Była ich tam cała masa, bo gospodarze zaprosili rodzinę, kolegów i koleżanki z pracy, nowych sąsiadów oraz trudnych do sklasyfikowania odmieńców, takich jak ja.
       Dzierżąc butelkę piwa i papierowy talerzyk z rumianym stekiem ruszyłem szukać miejsca na konsumpcję, wolnego od pijanych gości, mielącego mózg rapowego dudnienia oraz duszącej mieszanki dymu z grilla i kilkudziesięciu różnych perfum, przeważnie damskich. Krążyłem dość długo alejkami oświetlonymi kolorowymi lampionami, aż wreszcie przycupnąłem przy najodleglejszym stoliku. Siedziało przy nim kilka starszych osób, które były ewidentnie trzeźwe, a którym równie ewidentnie przerwałem interesującą dyskusję. Wyjąkałem niebywale kulturalne przeprosiny, które zostały przyjęte z zimną uprzejmością, i za chwilę towarzystwo podjęło rozmowę. Jak się zorientowałem, jej tematem były najciekawsze przypadki z pracy zgromadzonych gości. Właśnie kończył swą opowieść pewien księgowy i jak sądzę, niewiele straciłem koncentrując się na piwie i steku.
       Następny w kolejce do wspomnień był mocno szpakowaty pan, jak się okazało policjant u schyłku służby, imieniem Albert. Ów Albert początkowo wykręcał się jak mógł od rozbawiania współbiesiadników, ale w końcu uległ ich zmasowanemu atakowi. Zastrzegł jednak, że jako policjant w czynnej służbie musi pominąć w swoich wspomnieniach wszelkie szczegóły, które umożliwiłyby identyfikację zdarzeń i ich uczestników. Uprzedził ponadto, że jego opowieść jest z gatunku tych nieprawdopodobnych, lecz on zapozna nas wyłącznie z faktami. Słuchając tego wstępu pomyślałem, że zapowiada się sensacyjna historia, a jako były dziennikarz i fan wszelkich niezwykłości nie chciałem niczego z niej uronić. Sięgnąłem więc ukradkiem do kieszeni spodni po smartfona. Włączenie funkcji dyktafonu było dziełem trzech kliknięć, potem udając kaszel ukryłem go w butonierce marynarki mikrofonem do góry, żeby dźwięk był lepszy. Nikt się nie zorientował, co robię, bo było już ciemno, zresztą wszyscy patrzyli na pana Alberta. Oto jego opowieść, z niewielkimi skrótami:

       Pewnego lata, upalnego jak to, zostałem wezwany w środku nocy do wypadku samochodowego, który miał miejsce w śródmieściu największego miasta naszego rejonu. Pojechałem z kolegą z posterunku, on w roli kierowcy, ja dowódcy patrolu. Na miejscu wypadku nie było żadnych świadków, choć przecież ktoś nas wezwał telefonicznie, co prawda anonimowo. Ulica była dobrze oświetlona, lekko nachylona w kierunku północnym. Po stronie wschodniej na trawniku poza jezdnią, stała wbita w drzewo ciężarówka z rozbitym przedziałem silnikowym, w której znajdował się kierowca, nieprzytomny ale dający oznaki życia. Po stronie zachodniej, w sporej odległości od ciężarówki stał samochód osobowy z całkowicie zmiażdżonym przodem. Kierowca był mocno zakleszczony w pogiętych blachach, zakrwawiony i nie dający oznak życia lub nieprzytomny. Wezwałem pogotowie do ofiar wypadku oraz straż pożarną, bo ulica na miejscu wypadku było częściowo pokryta płynami samochodowymi. Wezwałem też posiłki policji z naszego posterunku. Przed przyjazdem służb – celem uniknięcia zatarcia śladów - dokonaliśmy dalszej wizji miejsca zdarzenia. Na tym odcinku droga była dwukierunkowa, ale obowiązywał zakaz wjazdu dużych ciężarówek. Żadnych śladów hamowania nie było. Nawierzchnia jezdni równa i czysta z wyjątkiem kilku kałuż wspomnianych płynów samochodowych. Po przyjeździe służb wydobyto obu kierowców: poważnie ranny kierowca ciężarówki został odwieziony do szpitala, w przypadku kierowcy osobówki lekarz stwierdził zgon.
       Resztę nocy i następne przedpołudnie policja – w tym ja - prowadziła działania pod nadzorem prokuratora. Zostałem wyznaczony na prowadzącego śledztwo. Sporo już wiedziałem o przebiegu wypadku, ale przydałby się świadek. Podejrzewałem, że mimo apeli w mediach nikt się nie zgłosi i tak się zresztą stało. Nie czekałem na świadka, i gdy tylko się rozwidniło zacząłem szukać kamer przemysłowych w okolicy wypadku. Nad wejściem do lokalnego banku (właściwie był to tylko punkt kasowy) wisiała kamera skierowana w stronę, gdzie do niedawna stały rozbite pojazdy. Oczywiście bez problemu zdobyłem film, na szczęście zapis z feralnej nocy nie został skasowany.
       Na posterunku obejrzałem film. Nie był on najlepszej jakości i brakowało dźwięku, ale w sumie było widać cały przebieg wypadku. Droga była pusta, poruszały się po niej tylko oba feralne pojazdy. Jadąca z dużą szybkością ciężarówka nagle skręciła na przeciwny pas ruchu i zderzyła się z osobówką, która też chyba przekroczyła dozwoloną szybkość (miała trochę z górki). Ciężarówka dosłownie sprasowała pół osobówki i odbiła ją na pobocze drugiego pasa ruchu, a sama skończyła na drzewie przy przeciwnym pasie. Odetchnąłem z ulgą, bo zdobyłem koronny dowód, z którym nikt nie będzie polemizował. Zawołałem szefa i obejrzeliśmy sekwencję wypadku jeszcze raz. Po projekcji szef wychwalił moje zasługi w szybkim zakończeniu śledztwa. Z wrażenia nie zatrzymałem odtwarzacza i w pewnym momencie moją uwagę przyciągnął jakiś błysk na ekranie. Podziękowałem szefowi za pochwały. Rozanielony wrócił do swojego gabinetu, a ja powtórnie obejrzałem interesujący mnie fragment. Niecałe pół minuty po wypadku w kabinie nieruchomej osobówki rozjarzyło się powoli jasne światło, które po chwili równie powoli zgasło. Pomyślałem, że to telefon komórkowy kierowcy osobówki zaświecił się po otrzymaniu połączenia lub SMS-a lub, że źródłem światła było iskrzenie zwarcia elektrycznego. Zatelefonowałem do laboratorium by potwierdzić którąś z tych teorii, ale ku mojemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że smartfon kierowcy został kompletnie zniszczony podczas wypadku, zaś zwarcia ani tym bardziej pożaru osobówki technicy nie stwierdzili. Zacząłem oglądać sekwencję światła raz za razem, ale nic ciekawego nie odkryłem. Wpadłem więc na pomysł użycia zwolnionego tempa wyświetlania filmu. Za każdą powtórką coraz bardziej zwalniałem obraz, aż doszedłem do tempa żółwia. Wtedy dostrzegłem, że w momencie gaśnięcia światła, od strony drzwi kierowcy odrywa się ledwo widoczna jasna, rozmazana plama. Powoli oddaliła się od wraku zmieniająca się w dwa jaśniejsze punkty, które za moment znikły. Przejrzałem cały ten fragment klatka po klatce. Niewiele to dało, bo jak wspomniałem cały film nie był najlepszej jakości. Wobec tego powiększyłem i wyostrzyłem obraz na kilku najwyraźniejszych klatkach. Teraz już widziałem: to był biały kot. Pojawił się nie wiadomo skąd – jakby z gasnącego światła w aucie, nieśpiesznie odszedł od niego parę metrów, zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na wrak błyszczącymi oczami. Po chwili ruszył w dalszą drogę i zniknął w ciemnościach.
       Wkrótce zakończyłem śledztwo. Kierowca ciężarówki przeżył, ale jego zeznania niewiele wniosły do sprawy. Wyjaśnił, że miał bardzo długą trasę i zasnął za kierownicą. W momencie zderzenia stracił przytomność, więc go już nie pytałem czy później widział coś niezwykłego. W raporcie nie wspomniałem o świetle w osobówce, ani o białym kocie. Uznałem, że wyjaśnienie tych zdarzeń nie należy do śledztwa, a ponadto bałem się śmieszności.
       - Nie próbował pan szukać wyjaśnienia dla zaspokojenia własnej  ciekawości ? – spytał ktoś.
       - Owszem, przeprowadziłem prywatne dochodzenie i doszedłem do pewnych wniosków – odpowiedział Albert.
       - Prosimy, niech pan nam opowie, bo zżera nas ciekawość.
       - OK, a więc zacznę od rozbłysku światła w osobówce, a konkretnie czym ono nie było. Jak już wspominałem, światło z „komórki” lub od zwarcia instalacji elektrycznej technicy wykluczyli. Miałem jeszcze inne teorie w tej kwestii. Może to było rozładowanie ładunku elektrostatycznego ? Niestety znajomi naukowcy z miejscowego uniwersytetu kategorycznie odrzucili tą hipotezę. Może gaz z kanalizacji ? Najbliższa studzienka jest o ładnych kilkadziesiąt metrów od wraku osobówki, zresztą przecież na aucie nie znaleziono śladów pożaru. Innych pomysłów na pochodzenie światła nie miałem i nie mam.
       Kolejna zagadka: skąd się wziął kot ? Były tylko dwie możliwości: znalazł się na miejscu wypadku jako pasażer któregoś z dwóch pojazdów lub był „miejscowy”. Technicy przeszukali oba wraki, ale nie znaleźli nawet jednego kociego włosa. Nie było także choćby szczątków klatki czy pudła, w którym można by przewozić futrzaka. Wobec tego sprawdziłem drugą hipotezę i w tym celu starannie obejrzałem fragment filmu począwszy od chwili przed zderzeniem. Kosztowało mnie to sporo czasu, ale na żadnym kadrze aż do zgaśnięcia światła w osobówce nie znalazłem ani kota, ani jasnej plamy, ani w ogóle niczego podejrzanego mimo, że teren wypadku był dobrze oświetlony. To wszystko, moi państwo.
       - Jak to ? Nie wiadomo, skąd wzięło się światło i kot ? I czym w ogóle były te zjawiska ?
       Policjant pomilczał chwilę i odpowiedział:
       - Nie udało mi się tego wyjaśnić, przynajmniej na gruncie naukowym.
       Zapadła cisza. Trwała dobrą chwilę, aż wreszcie ktoś powiedział:
       - Jeśli nauka zawiodła, to może religia da odpowiedź ? Może podczas rozbłysku dusza kierowcy uwolniła się od ciała, a jej widomym obrazem był biały kot ? Wszak non omnis moriar …
       Albert zastanowił się i odrzekł:
       - Istotnie, boska interwencja pozostaje jedynym wyjaśnieniem tego, co zaszło po tamtym wypadku.
       Całe towarzystwo poważnie pokiwało siwymi głowami. Coś mnie podkusiło, wypite piwo dodało mi odwagi i wygłosiłem tak zwane zdanie odrębne:
       - W historii naszej planety zmarły już miliardy ludzi, w tym wielu tragicznie, i jakoś nie słychać, by ich śmierci towarzyszył błysk światła. Wątpię też, by dusza człowieka uwalniała się od ciała pod postacią kota, który zresztą w kulturze europejskiej był generalnie symbolem sił nieczystych. Owszem, hinduizm i buddyzm znają pojęcie wędrówki dusz, także w ciele zwierząt, ale jestem racjonalistą więc dla mnie każda religia to bajki.
       Cisza, która nastąpiła po tym monologu ważyła chyba dziesięć ton. Wreszcie odezwał się najstarszy z grona słuchaczy:
       - Młody człowieku, zaprzecza pan istnieniu Boga, a przecież przed chwilą ustaliliśmy, że nauka nie wyjaśnia wszystkiego …
       - To prawda, ale kiedyś bogiem było Słońce, a dziś nikt się do niego nie modli. Po prostu: im więcej wiedzy przybywa, tym mniej miejsca zostaje na wiarę. Nawet dusza ma już naukowe wyjaśnienie. Część fizyków uważa, że dusza człowieka istnieje i jest zbiorem informacji, przechowywanych na poziomie kwantowym. Według praw mechaniki kwantowej ta informacja jest wieczna, nie może zostać zniszczona czy usunięta. W przypadku śmierci organizmu, informacja uwalnia się do Wszechświata.
       Wśród zebranych rozszedł się pomruk dezaprobaty. Zachęcony nim „prezes” zagulgotał jak atakujący indor:
       - Myślę, że już pan skonsumował to, z czym tu przyszedł, sugeruję więc, by pan zmienił towarzystwo na bliższe pana poglądom … – tu efektownie zawiesił głos – … i poziomowi.
       Podziękowałem za gościnę z szyderczą uprzejmością i odszedłem z poczuciem wyższości i dumnie podniesioną głową. Szybko znalazłem weselsze towarzystwo, z gospodarzami przyjęcia na czele. W miarę upływu czasu i wypijanych drinków robiło się coraz weselej, aż w końcu padłem „na polu chwały”. To już jednak nie dotyczy sprawy tajemniczego światła i białego kota.

Wiele razy rozmyślałem o historii opowiedzianej owego wieczoru przez policjanta Alberta. Zapoznałem z nią wielu moich znajomych oraz kilku naukowców będących krajowymi gwiazdami w dyscyplinach ścisłych. Ku mojemu rozczarowaniu nikt nie znalazł sensownego wyjaśnienia tego, co wtedy zaszło. Oczywiście to niepowodzenie można by złożyć na karb scjentyzmu, czyli próby stosowania metod naukowych w zagadnieniach, które nie mają z nauką nic wspólnego. To by jednak oznaczało przyznanie, że istnieją jakieś zjawiska pozanaukowe, nadprzyrodzone, a na to nie pozwala mój racjonalizm. Wyznam jednak, że moja niezachwiana wiara w możliwości nauki nieco osłabła. Dziś jako jedynie pewne uznaję pełne pokory sokratesowskie powiedzenie „wiem, że nic nie wiem”. Będzie ono aktualne, dopóki ludzkość nie znajdzie odpowiedzi na ostatnie zadane przez siebie pytanie. Obawiam się jednak, że prędzej doczekamy zgaśnięcia ostatniej gwiazdy, nim człowiek stanie się mądrzejszy od Natury, która go stworzyła. Póki co, zagadka dziwnego światła i białego kota czeka na rozwiązanie.

A może znasz je Ty ?


Tekst: Wiktor Lekney