czwartek, 23 kwietnia 2015

Włóczęga z Wiktorem



Opowieść o scyzoryku WorkChamp firmy Victorinox (na podstawie prawdziwych wydarzeń).

Wysiadłem z autobusu i stanąłem obok wiaty przystanku PKS. Wysłużony Sanos ruszył owiewając mnie falą gorących spalin i kurzu i po chwili dźwięk jego silnika ucichł w oddali. Stałem na środku wsi przy zalanej słońcem asfaltowej drodze, pełnej dziur i wybojów. Rozejrzałem się wokół. Oprócz stadka kur siedzących w dołkach wygrzebanych na poboczu nigdzie ani żywego ducha. Naprzeciwko, w otoczonym szczerbatym płotem parterowym pawilonie znajdował się sklep spożywczo-monopolowo-przemysłowy, jak głosił napis na wypłowiałym szyldzie. Przeszedłem ulicę omijając dziury i rozjeżdżone resztki wyschniętych krowich placków. Furtka była otwarta, drzwi do sklepu również. Wszedłem do środka – nikogo. Głośno powiedziałem „dzień dobry” i po chwili z zaplecza wyszła tęga sprzedawczyni, wyraźnie zaspana. Kupiłem pół chleba, kawałek kiełbasy, puszkę szprotek w oleju, dużą butelkę mineralnej niegazowanej i dwa piwa: jedno w butelce do spożycia na miejscu i jedno w puszce na drogę. Miałem jeszcze ochotę na słodką bułkę z dżemem, ale spostrzegłem, że częstują się nią osy więc zrezygnowałem. Zapłaciłem i schowałem zakupy, a pani sklepowa zniknęła na zapleczu jak duch. Po daremnych poszukiwaniach otwieracza wyszedłem ze sklepu na podwórko. Było tam kilka ławek, wyszukałem stojącą w cieniu wielkiego bzu obsypanego gronami liliowych kwiatów i usiadłem na niej z ulgą. Wyciągnąłem Wiktora z pochewki przy pasie i otworzyłem butelkę piwa. Cóż za rozkosz napić się zimnego nektaru chmielowego w taki upał… Cisza aż dzwoniła w uszach, ale od czasu do czasu przerywało ją ryczenie krowy albo szczekanie psa – znak, że wieś żyje. Po wypiciu piwa jeszcze raz skorzystałem z pomocy Wiktora i wkręconym w korkociąg mini śrubokrętem dokręciłem śrubki w moich drucianych okularach. Odniosłem pustą butelkę po piwie do sklepu, przelałem wodę z peta do manierki i piersiówki, zarzuciłem na ramię moją nieśmiertelną torbę po masce przeciwgazowej i poszedłem wiejską drogą przed siebie.

Za płotami, przeważnie drewnianymi, w cieniu drzew skrywały się domostwa. Przeważały standardowe klocki z pustaków, ale było kilka starych, drewnianych chałup – pamiątek Polski odchodzącej w przeszłość. Oczywiście obfotografowałem je wszystkie. Najbardziej klimatyczna i pewnie najstarsza stała na końcu wsi. Ocieniona gęstymi, kwitnącymi wiśniami ławeczka przy płocie była pusta, ale pelargonie w oknach powiedziały mi, że ten dom ma gospodarza. Widać było jednak, że brakuje mu sił i środków by przywrócić chałupie dawną świetność. 

Parę kroków za wsią, na starym jesionie wisiała drewniana kapliczka ze świętym obrazkiem. Przystrajające ją plastikowe kwiaty były spłowiałe, ale trzepoczące na wietrze różnokolorowe wstążki były nowe, wszak to czas nabożeństw majowych. Snując melancholijne rozważania o przemijaniu poszedłem dalej, w stronę nieodległego lasu.

Niebo było bez chmurki, słońce prażyło niemiłosiernie choć do południa było jeszcze daleko. Już miałem zejść z asfaltu w polną drogę wiodącą do rzucających upragniony cień sosen gdy zza wzniesienia szosy wyjechały dwie dziewczyny na rowerach. Obie młode i ładne, jedna blondynka a druga ciemnowłosa. Dojechały do mnie i zatrzymały się. Blondynka powiedziała: „Dzień dobry, czy mógłby nam pan pomóc?” Przez chwilę miałem nadzieję na pogłębienie znajomości ;-), niestety chodziło im tylko o naprawę roweru. Dziewczyny nie miały żadnych narzędzi, ale na szczęście potrzebna była tylko mała regulacja, z którą poradziłem sobie przy pomocy  kombinerek i śrubokrętów Wiktora. Piękne rowerzystki pożegnały mnie z wdzięcznością i odjechały, a ja z lekkim rozczarowaniem podążyłem do lasu.

Jego cień wnet poprawił mi nastrój więc raźno ruszyłem piaszczystą ścieżką. Miałem nadzieję dotrzeć nią do uroczyska, w którym rosły chronione storczyki. Niestety wkrótce okazało się, że zbacza ona z interesującego mnie kierunku i musiałem ją opuścić. Położenie uroczyska znałem tylko ogólnie bo jego odkrywca przezornie nie podał szczegółów. Droga na przełaj okazała się tym trudniejsza, że musiałem się przedzierać przez coraz gęstszy podszyt składający się głównie z paproci i jeżyn. Po dwóch godzinach błądzenia po lesie  straciłem nadzieję na odnalezienie storczyków i na domiar złego zaplątałem się w krzaku jeżyn. Próbowałem się uwolnić, ale zakrzywione kolce trzymały mocno, boleśnie wbijając się w łydki. Kombinerkami Wiktora uchwyciłem złośliwą roślinę i oderwałem ją, a później jego pęsetą wyciągnąłem kolce z nóg. Byłem zły, ale gdy nad głową przeleciał mi piękny żałobnik przestałem gniewać się na jeżynę. Powiodłem za nim wzrokiem i zobaczyłem storczyk a za nim następny i następny. Znalazłem uroczysko… Uczciłem ten sukces opróżniając puszkę piwa, którą schowałem starannie z powrotem do torby.

Po krótkim odpoczynku i wykonaniu serii zdjęć storczyków określiłem na podstawie słońca kierunek dalszego marszu i ruszyłem naprzód  szukając wyjścia z lasu. Po jakimś czasie dotarłem na jego skraj i zobaczyłem rozsłonecznione łąki i pola rozciągające się na pofałdowanym terenie. W oddali białymi skałami świeciły ostańce, które były głównym celem mojej wędrówki. Byłem już porządnie głodny, ale nie chciałem palić ognia zbyt blisko lasu. Wiedziałem, że niedaleko znajduje się kamieniołom gdzie chciałem poszukać jurajskich skamieniałości. Postanowiłem zjeść i odpocząć właśnie tam. Nie chciało mi się targać drewna z lasu, miałem nadzieję, że znajdę paliwo gdzieś po drodze. Tak się rzeczywiście stało: duży, uschnięty jałowiec aż się prosił o ogień. Jego łodygi były grube i twarde, ale piła Wiktora poradziła sobie z nimi bez problemu. Po drodze pomógł mi jeszcze uciąć kijek do pieczenia kiełbasy i z całym tym majdanem zakwaterowałem się w kamieniołomie.

Był na tyle głęboki, że na jego zacienionym dnie panował rozkoszny chłodek. Rozpaliłem mały ogień, Wiktor pokroił chleb i ponacinał kiełbasę, którą upiekłem na patyku.  Zjadłem ją w postaci traperskiego hot-doga czyli włożoną między dwie kromki chleba. W międzyczasie za pomocą ostrej klingi Wiktor przerobił puszkę po piwie na garnek, do którego nalałem wody i postawiłem w ognisku. Zanim oczyściłem zęby z resztek kiełbasy Wiktorową wykałaczką woda się zagotowała i za chwilę rozkoszowałem się smakiem mojej ulubionej grochówki „błyskawicznej”. Po posiłku położyłem się na alukocu i odpoczywałem obserwując myszołowa zataczającego na rozpalonym niebie majestatyczne kręgi.

Gdy już nieco odsapnąłem zacząłem badać oświetloną słońcem prawie pionową ścianę kamieniołomu. Stałem na dnie, a właściwie w dnie pradawnego morza sprzed 150 milionów lat. Tu i ówdzie było widać ślady ówczesnego życia w postaci fragmentów skorup  i odcisków amonitów, małży, ramienionogów i innej jurajskiej menażerii. Oczami wyobraźni widziałem te zwierzęta żywe, pływające i pełzające po dnie płytkiego, ciepłego morza, w którym grasowały krwiożercze ichtiozaury i plezjozaury. Jego powierzchnię przecinały cienie poprzedników myszołowa –  pteranodonów gniazdujących na atolu, z którego dziś zostały tylko widoczne w oddali ostańce. Na tych mezozoicznych fantazjach oraz poszukiwaniu skamieniałości zeszło mi sporo czasu, a tymczasem słońce przetoczyło się na drugą stronę nieboskłonu. Czas mi było ruszać w dalszą drogę. Przy pomocy szydła użyczonego przez Wiktora wydłubałem ze ściany kamieniołomu ładny okaz ramienionoga, który wraz z innymi gratami zapakowałem do torby. Zasypałem resztki żaru i wyszedłem z kamieniołomu.

Od ostańców dzieliło mnie jeszcze ładnych parę kilometrów marszu przez otwarty, mocno pofałdowany teren.  Porośnięty był sucholubnymi trawami i ozdobiony strzelistymi jałowcami oraz krzakami żarnowca obsypanymi żółtymi kwiatami. Towarzyszyły im kępy kolczastych zarośli tarniny i głogu oraz dzikiej róży będące domem dla licznych ptaków, które swoimi trelami uprzyjemniały mi uciążliwy marsz. Na szczęście cały czas wiał łagodny, orzeźwiający wiatr, który pomógł mi dotrzeć w końcu do upragnionych wapiennych ostańców.

U ich podnóża rosło kilka drzew, w których cieniu sączyło się małe źródełko. Obmyłem twarz w lodowatej wodzie, napiłem się i uzupełniłem jej mocno nadwątlony zapas. Gdzieś w pobliżu znajdowała się jaskinia, której zwiedzenie miało być ukoronowaniem całego dnia włóczęgi. Powodem tej wizyty była niedawno przeczytana przeze mnie notatka w prasie o tym, że odkryto w niej ślady obecności człowieka z końca ostatniego zlodowacenia. Po kwadransie odpoczynku przygotowałem się do wejścia na skały: mocno zawiązałem sznurowadła, umocowałem torbę dodatkowym pasem, niestety spodnie obciążone wyposażeniem i pełną manierką zanadto mi opadały. Jedynym wyjściem było zrobienie w pasku dodatkowej dziurki co bez problemy wykonałem szydłem niezawodnego Wiktora. Po dokonaniu tej operacji ruszyłem na poszukiwanie jaskini.

Nie miałem mapy, ale w końcu udało mi się ją odnaleźć. Przez dość obszerne wejście wszedłem w jej chłodne wnętrze, zapaliłem latarkę i rozejrzałem się wokół. Jaskinia była niezbyt duża i prawdę mówiąc niezbyt interesująca. Ślady kopciu na ścianach z pewnością nie pochodziły sprzed 12 tysięcy lat, nie mówiąc o niedopałkach papierosów i innych śmieciach. Tym niemniej było to miejsce, w którym pod koniec plejstocenu grupa naszych odzianych w skóry praprzodków urządziła sobie letnie obozowisko myśliwskie. To był dobry wybór: jaskinia zapewniała im schronienie, w pobliżu było źródło z wodą (z którego i ja piłem!), a w okolicznej tundrze polowali na mamuty, wielkorogie jelenie i inne w większości wymarłe zwierzęta. Tak mnie ta myśl zajęła, że wychodząc z jaskini potknąłem się i ratując przed upadkiem w dół złapałem za występ skalny zdzierając skórę z palca i przy okazji łamiąc paznokieć. Obmyłem skaleczenie moczem i zabezpieczyłem opatrunkiem, którego pasek uciąłem przy pomocy nożyczek Wiktora. Zadzior złamanego paznokcia wyrównałem pilnikiem do metalu, którego również użyczył mi nieoceniony Wiktor.

Było już blisko wieczora gdy ruszyłem na drugą stronę pasma ostańców do szosy, gdzie miałem nadzieję złapać autobus lub jakąś „okazję” do domu. Wspinałem się coraz wyżej i wyżej, aż do przełęczy gdzie czekało mnie zejście w dół. Ten schemat powtórzył się jeszcze parę razy więc byłem już naprawdę zmęczony gdy o zmierzchu dotarłem do asfaltowej drogi wijącej się pośród skalistych wzgórz. Kilkaset metrów dalej koło skrzyżowania dróg był przystanek PKS. Doszedłem tam po chwili i z cudem ocalałego rozkładu jazdy dowiedziałem się, że za pół godziny ma jechać ostatni autobus.

Usiadłem w wiacie i poczułem głód. Wyciągnąłem z torby puszkę szprotek i resztę chleba. Przyświecając sobie latarką otworzyłem konserwę otwieraczem pożyczonym od Wiktora, a jego klingą pokroiłem chleb na którym położyłem wywleczone szydłem rybki. Jadłem powoli, żując drobne ości, na koniec popiłem kolację resztką wody z manierki.  Na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy, daleko w dole widać było światełka jakiejś wsi. W pewnej chwili usłyszałem odległy pomruk spracowanego diesla. Dźwięk narastał i za moment zza zakrętu wyłoniły się światła autobusu. Wstałem, zarzuciłem torbę na ramię i stanąłem na poboczu drogi. Wysłużony Sanos zatrzymał się tuż obok owiewając mnie falą gorących spalin i kurzu.





Wiktor Lekney


czwartek, 16 kwietnia 2015

Tańcowała igła z nitką


Igor „Hobbit” Kazibudzki jest doskonałym przykładem potwierdzającym starą prawdę, że chcieć - znaczy móc. Opowiada nam o tym, jak hobby przerodziło się w pasję a pasja w zawód.

Zaczął z pozycji giermka

– Mój pierwszy kontakt z rzemiosłem nie był moim własnym pomysłem a wynikał z wyższej konieczności. Ta konieczność nazywała się potocznie bractwem rycerskim w którym wtedy zaczynałem biegać jako dumny „facet w rajtuzach” – wspomina częstochowianin. – Jednym z warunków uzyskania miana rycerza było zdobycie przyzwoitego wyposażenia. Na szczęście obeszło się bez konia – mówi Igor z filuternym uśmieszkiem. – O ile zorganizowanie wspomnianych rajtuz nie było większym problem, bo mieliśmy krawcową w składzie, to z resztą nie było już tak łatwo.
Hobbit wspomina, że osiem lat temu można było oczywiście wszystko kupić, ale wyposażenie do najtańszych nie należało, szczególnie wziąwszy pod uwagę jego ówczesną nikłą siłę nabywczą. Z racji jednak tego że zawsze miał pociąg do wszelkich prac twórczych postanowił wykonać samodzielnie tyle rzeczy ile będzie w stanie.
– Wtedy właśnie po raz pierwszy miał miejsce mój kontakt ze wspaniałym i wdzięcznym materiałem jakim jest naturalna skóra – wspomina Kazibudzki. – Były to pierwsze mozolnie szyte kaletki, proste pasy, bukłaki na wodę a nawet buty. To co miało być butami w efekcie przypominało raczej workowate skarpety wykonane z płaszcza przekazanego na straty przez rodzicielkę – śmieje się Igor.
Taka dłubanina dawała mu całkiem sporo satysfakcji, bo zawsze uwielbiał robić  „coś z niczego”, jednak nie myślał wtedy o tym jako sposobie na życie i zarabianie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Hobbit trafił na największe forum miłośników noży w Polsce.
– Szukałem informacji o broni białej, ale znalazłem też dział dla wytwórców pochewek na noże, a tam - informacje, dużo informacji. Wtedy chyba naprawdę złapałem bakcyla – Kazibudzki opowiada z ożywieniem jak intensywnie szperał po forum i dowiadywał się o rzeczach, o których nie miał wcześniej pojęcia. – Zaintrygowały mnie narzędzia, rodzaje szwów, farby i materiały o których wcześniej nigdzie nie słyszałem. Postanowiłem wydać trochę grosza, zakupić pierwszy zestaw profesjonalnych narzędzi i wykonać pierwszą pochwę. Radość i ta dziecięca wręcz pasja jaka towarzyszyła mi przy jej wykonaniu była nie do opisania – wspomina Igor z nutą wzruszenia w głosie. – Nagminnie nagabywałem potem moich znajomych by udostępnili mi cokolwiek co można „zapochwić”.
Wiedza z forum nożowego przestawała wystarczać więc Hobbit szukał dalej i głębiej. Przeglądał zagraniczne fora internetowe, obcojęzyczne książki, czy raczkujące jeszcze wtedy polskie strony dla „skórzanych” rzemieślników.
– To temat rzeka, a im dalej w las, tym więcej drzew. Kończyłem wtedy studia politologiczne i nie dosypiałem, bo wiadomości o skórze czytałem wtedy więcej niż materiałów wymaganych przez akademickich wykładowców – Kazibudzki mówi, że powoli zaczynała się toczyć śniegowa kula zostawiająca po sobie ślad o treści „a może zająć się tym zawodowo?”. I pewnego dnia nastąpił przełom.

Uczył się od najlepszych

– Znak od Boga uśmiech losu czy jakaś inna siła skierowała mnie na stronę „farmerowni” (firmy wytwarzającej wyroby ze skóry) , a tam znalazłem rzeczy o jakich mi się wtedy nie śniło. Skórzane zbroje, hełmy, karwasze i masa innych dodatków, wszystkie bogato zdobione kolorowe i wzbudzające mój zachwyt – wylicza Igor z wypiekami na twarzy. – Byłem zdumiony, nie mieściło mi się w głowie, że ze skóry można zrobić coś takiego! Przełomowy dla mnie w tym odkryciu był fakt że akurat widniało tam ogłoszenie: „zatrudnię rzemieślnika”. No, ale czy ja godzien w ogóle starać się o taką posadę? – Hobbit teatralnie rozkłada ręce i unosi brwi. – Zaryzykowałem i zdecydowałem że spróbuję, że to jest to co chcę w życiu robić - pracować i mieć przy tym sporo frajdy, czego chcieć więcej? – zapytuje retorycznie Kazibudzki.
Nasz majster wysłał więc swoje zgłoszenie i został zaproszony na „jazdę próbną”. W jej efekcie parę miesięcy później przeprowadził się do Prudnika na Opolszczyźnie i zaczął sam robić rzeczy które jeszcze niedawno oglądał tylko przez szybkę monitora. Spędził tam dwa lata, szlifował rzemiosło w pracy i po pracy
– Kładłem kilometry tłoczeń na skórze, podpatrywałem jak prowadzi się taki biznes, jak i gdzie zdobywa się materiały i klientów. Po upływie dwóch lat postanowiłem opuścić wdzięczne pole „Farmera” i zająć się w pełnym wymiarze swoim małym ogródkiem. Powrót do Częstochowy, wniosek o unijną dotację na rozwój własnej działalności, kilka miesięcy zmagań z kolejnymi etapami rekrutacji ale udało się. W lipcu 2014 roku nad pracownią zawisł szyld na którym widniej logo „Hobbit Leatherworks” – podsumowuje dumnie częstochowski rzemieślnik, który do produkcji pochewek, etui i całej reszty galanterii skórzanej używa sprawdzonych i najlepszych surowców.

Teraz rozsławia nasz region

– Skóry to przede wszystkim garbowane roślinnie bydlęce juchty i blanki pierwszego gatunku, po które jeżdżę do kaliskiej garbarni, która moim zdaniem jest najlepszym producentem w kraju. Skóry egzotyczne, takie jak skóra płaszczki, rekina, węża morskiego, łososia czy kajmana trzeba ściągać zza granicy – Igor tłumaczy, że takie skóry również mają zastosowanie przy produkcji pochewek, co prawda głównie jako dodatek, ale mocno podnoszący walory estetyczne produktu. Tak samo, zza granicy trzeba ściągać niektóre rodzaje farb i chemii wykończeniowej, bo na razie na polskim rynku jest ledwie kilka sklepów oferujących specjalistyczne środki dla jego technik produkcji.
– Wszystkie moje prace powstają na konkretne zamówienie, klient przedstawia mi swój pomysł, po czym ja staram się go zwizualizować i zmaterializować. Od dłuższego czasu współpracuję też z Wołodią, świetnym nożorobem z naszego regionu, który to co jakiś czas zgłasza się do mnie z partią noży potrzebujących „domu”. Wspomniane wcześniej forum knives.pl to kolejne źródło nożowych zleceń, szczególnie że dochrapałem się tam własnego działu, który przyznawany jest za jakość prezentowanych wyrobów oraz chęć do dzielenia się wiedzą z resztą użytkowników – kończy Hobbit z wyraźnym zadowoleniem, że to już koniec wywiadu i może pędzić z powrotem do swojego skórzanego hobbitonu.

Autor: Rusty
Opublikowano w Tygodniku Regionalnym 7 dni


piątek, 10 kwietnia 2015

Zaczęło się na zimno


– Nożownictwo było moim hobby odkąd pamiętam, czyli od czasów, gdy jako malec zbierałem kawałki złomu i przerabiałem na moje pierwsze noże – wspomina Radosław Łęgowik, właściciel firmy LKW Knives, bardziej znany miłośnikom ręcznie wytwarzanych noży pod pseudonimem Wołodia.

– Były to przede wszystkim noże do „gry w noża”. – Wołodia z uśmiechem mówi, że do grania wystarczały noże z blaszki, bo zasady „gry w noża” nie wymagały od noży niczego więcej, niż koziołkowania w locie i wbijania się w piasek. – Z takiej samej blachy robiłem swój pierwszy nóż w stylu Rambo z zębiskami wielkiej piły na grzbiecie. Wtedy każdy chciał mieć taki nóż – wspomina z rozrzewnieniem kowal z Soborzyc i mówi, że te pierwsze wyroby wymagały przycięcia blachy do odpowiedniego kształtu i symbolicznego zaostrzenia. Nikt z bawiących się nimi dzieciaków nie oczekiwał parametrów cięcia na poziomie prawdziwych narzędzi.
   
Mały Radek jednak był niezadowolony z efektów swojej pracy i na własną rękę zaczął eksperymentować i poszukiwać lepszych materiałów na swoje noże.

– Po wielu próbach okazało się, że z całkiem dobrej stali są robione brzeszczoty do pił. Taka stal jednak była  wysoko hartowana, czyli bardzo twarda i jej ręczna obróbka była niesłychanie czasochłonna – Wołodia opowiada, że namordował się nieraz robiąc w pocie czoła noże z brzeszczotów, tym bardziej, że pracował ręcznie, korzystając wyłącznie z imadła i pilników. Zapytany, czy to dorośli ograniczali mu dostęp do elektrycznych narzędzi, odpowiada, że gdy był w starszych klasach podstawówki, to rodzice nawet pozwoliliby mu skorzystać z warsztatu pod okiem kogoś dorosłego, ale był już wtedy w wieku, kiedy sam zaczął sobie zdawać sobie sprawę z ryzyka i nieco się obrabiarek obawiał.

Nauczony tym sposobem cierpliwości i przyzwyczajony do mozolnej dłubaniny Wołodia przerabiał na noże, oprócz brzeszczotów, także i inne kawałki stali, które mu z rozmaitych źródeł wpadły w ręce. Obeznał się przy tym nieco z różnymi gatunkami stali i nie przestawał szukać coraz lepszych materiałów.

Nóż do samego oglądania?
   
Rokiem przełomowym dla Wołodii był rok 2007, gdy nasz rozmówca zetknął się z wyrobami Joaha, częstochowskiego twórcy noży wykonywanych z ogromną precyzją i nierzadko traktowanych przez nabywców nie jako narzędzia do pracy, tylko jako okazy kolekcjonerskie.

– Najpierw byłem zachwycony znakomitą jakością wykonania noży Joaha, dopracowaniem szczegółów i wykończeniem na poziomie niemal jubilerskim – Wołodia wspomina pierwsze wrażenie i mówi, że kontakt z tymi wyrobami zainspirował go do spróbowania czegoś podobnego. – Trochę inaczej spojrzałem wtedy na nóż. Zobaczyłem w nim coś więcej, niż tylko narzędzie do codziennej pracy. Okazało się, że nóż może być także dziełem sztuki, unikalnym precjozum i obiektem zawistnych westchnień innych zbieraczy. Pozazdrościłem Joahowi, ale i pomyślałem sobie, że nie święci garnki lepią. Skoro ktoś może takie cudeńka wytwarzać, to ja też – opowiada Wołodia i dodaje, że kontakt z kolekcjonerami noży przyczynił się do gwałtownego rozwoju jego wiedzy i umiejętności.
   
– Miałem już wtedy małą szlifierkę taśmową zakupioną za sto złotych w supermarkecie, kupowałem noże heblarskie, bo jakość użytej do ich wyrobu stali mnie satysfakcjonowała i przerabiałem je na całkiem już dobrej jakości noże sprawdzające się znakomicie na działce, w garażu, czy na pikniku – relacjonuje Wołodia i uzupełnia, że wtedy właśnie zrozumiał, iż samymi technikami ślusarskimi nie zrobi noży dla najbardziej wymagających użytkowników. Tego, czego mógł się nauczyć szlifując stal na zimno już się nauczył i trzeba było pójść krok naprzód.

Rozkręciło się na gorąco

– Zakupiłem wtedy swoją pierwszą kotlinę kowalską, a od wujka dostałem kowadło i zacząłem się uczyć kucia. Na początek przekuwałem na noże pióra resorów samochodowych, potem zabrałem się za przekuwanie łożysk wykonanych z twardszych gatunków stali narzędziowych. Wtedy też zacząłem się uczyć podstaw obróbki cieplnej stali – mówi nasz rozmówca.
   
Wołodia na kilkanaście miesięcy poświęcił się całkowicie zdobywaniu nowych umiejętności. Z internetowych forów dyskusyjnych dla miłośników kowalstwa i płatnerstwa pozyskiwał wiedzę teoretyczną, ale z zastosowaniem jej w praktyce miał początkowo spore trudności.

– Okazało się, że pomimo przeczytania setek fachowych porad, wszystkiego niestety trzeba się było nauczyć samemu metodą prób i błędów. Na początku było bardzo ciężko, nieraz przegrzewałem obrabiany materiał, gołym okiem było widać ziarno źle zahartowanej stali, a jej parametry były nie do zaakceptowania – Wołodia opowiada, że w końcu nauczył się rozpoznawać temperaturę rozgrzanej stali po kolorze i dopiero wtedy zapanował nad procesem obróbki cieplnej i zaczął być zadowolony z efektów swojej pracy. Wyeliminował przypadkowość i osiągnął powtarzalność na przyzwoitym poziomie. Nareszcie finalne efekty jego pracy zaczęły odpowiadać zamierzonym planom.

– Wtedy moje noże również zaczęły być ładne – śmieje się Wołodia. – Wcześniej były tylko funkcjonalne i ergonomiczne, ale wyglądały raczej surowo, bo nie pieściłem się zanadto z ich ostateczną obróbką. Forma jednak nareszcie dogoniła treść.

Nie spoczął na laurach.

Wołodii jednak nie wystarczało to, co zdołał osiągnąć. Postanowił sięgnąć po materiały z najwyższej półki i zainteresował się niszowymi stalami ery kosmicznej.

– Zacząłem kupować stale narzędziowe i wysokowęglowe, by wytwarzać z nich noże dla najbardziej wymagających użytkowników. Znów jednak miałem kłopot z hartowaniem, bo obróbka cieplna stali węglowych wymaga o wiele większej precyzji i pracy w ścisłym reżimie technologicznym. Musiałem więc wozić swoje noże do hartowania do Gliwic, gdzie pracuje znany wytwórca noży Trollsky. Korzystałem z pomocy Trollsky'ego aż do ubiegłego roku – opowiada Wołodia.

Zawodowe hobby

W ubiegłym roku Wołodii udało się pozyskać dotację na rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. Najważniejszym zakupem był własny piec hartowniczy.

– W maju założyłem własną firmę i robienie noży, które było pasją, stało się zawodem – cieszy się Wołodia i tłumaczy, że zawód nożownika nie ma nic wspólnego z jego wykształceniem, bo skończył studia pedagogiczne i z dyplomu wynika, że jest humanistą.

Zawodowa produkcja noży nieco zmieniła podejście Wołodii do ich wytwarzania. Mniej ma teraz czasu na poszukiwania nietypowych materiałów i samodzielne eksperymentalne badanie ich właściwości. Jego własne doświadczenie i opinie zadowolonych klientów wyselekcjonowały dwa gatunki stali, z których powstaje teraz większość „seryjnych” modeli. Można sobie wybrać nóż z „węglówki”, ewentualnie nóż z „nierdzewki”. Firma LKW Knives proponuje do wyboru stal D2 i stal N690 z dwóch powodów. Po pierwsze są to stale mające dobrą opinię wśród użytkowników, bo krawędzie tnące noży z tych stali nie kruszą się zanadto ani zbytnio nie rozklepują i noże nie wymagają częstego ostrzenia. Po drugie zaś Wołodia zna te stale bardzo dobrze i świetnie opanował proces ich obróbki cieplnej. Na rękojeści twórca stosuje głównie materiał o nazwie G-10, który jest zbrojonym włóknami laminatem nieczułym na warunki atmosferyczne i twardym jak kamień, a pochewki robi z kydexu – tworzywa dostosowującego się do kształtu noża na gorąco.

Dla każdego coś ostrego

Wołodia wytwarza także jedyne i niepowtarzalne noże na specjalne zamówienia. Niektórzy użytkownicy bowiem chcą mieć coś indywidualnego, czego nie ma nikt inny. Myśliwi na przykład lubią naturalne materiały i nierzadko chcą rękojeść z poroża, a wędkarzom może się podobać skóra jesiotra. Zdarzają się klienci pragnący mieć rękojeść z egzotycznych gatunków drewna o fantazyjnym układzie słojów, są też tacy, którym się podoba łączenie tych materiałów np. z mosiądzem. Jeśli ktoś chce pochewkę ze skóry wytłaczanej, czy malowanej, wtedy Wołodia prosi o pomoc częstochowskiego majstra o pseudonimie Hobbit, który od lat wykonuje nożową galanterię ze skóry. Nasz rozmówca jest w stanie wykonać również bajkowe kształty głowni, czy nietypowe szlify, ale mówi, że z coraz mniejszą ochotą realizuje takie bardzo specyficzne projekty.

– Przez wiele lat pracy nożami nauczyłem się dobrać kształt, wielkość i parametry noża do prac, jakie ma on wykonać. Geometria głowni i szlif powinny odpowiadać zadaniom i muszą być im podporządkowane. To zastosowanie narzuca formę nożowi i w nożu użytkowym raczej nie ma miejsca na eksperymenty, a chcę głównie robić noże użytkowe – tłumaczy Wołodia i dodaje, że w jego warsztacie wyewoluowało kilka szablonów noży do różnych zadań, których konstrukcja narzuca się sama. Klienci dzięki temu dostają produkt, po którym wiadomo czego się można spodziewać.

Światowa kariera

Pytany o sukcesy Wołodia skromnie mówi o tym, że był na kilku wystawach i targach, prezentował swoje wyroby w Warszawie, Pradze, a ostatnio w Ostrawie jego noże zajęły IV miejsce w konkursie. Nasz rozmówca jednak o wiele bardziej cieszy się z tego, że jego wyroby są doceniane przez tych, którzy nimi pracują.

– Noża mojej produkcji używa na przykład Jerzy Romańczuk – mówi Wołodia z dumą i opowiada o słynnym polskim podróżniku i traperze, byłym żołnierzu jednostek specjalnych, miłośniku bytowania na łonie natury, przyjacielu Indian i ekspercie od polowań z łukiem. O wystawach ledwie wspomniał, ale o nożu w rękach Romańczuka mówi z wielką dumą. Oczywistym jest, że dla Wołodii nóż to nie bibelot. Nóż to narzędzie.

Autor: Rusty

Opublikowano w Tygodniku Regionalnym 7 dni