poniedziałek, 22 czerwca 2015

Gitara i nóż





On idzie sam przez świat, 
on idzie sam w nieznane,
gitara, stary płaszcz,
 a deszcz i wiatr kompanem.

Pewnie za sobą ma
długą, niełatwą drogę,
 jaki zmęczony, patrz: 
za nogą wlecze nogę.

Samotny niczym pies
lecz z podniesioną głową,
 nikt nie wie, kim on jest, 
skąd idzie ani dokąd.

Być może kiedyś, gdzieś 
odnajdzie cel swej drogi,
 nadzieja przecież jest
dopóki niosą nogi.

Hej człowieku, dokąd idziesz? Co cię naprzód pcha?
Czy uciekasz z własnej woli czy zły los cię gna?
 Gdzie rodzina, przyjaciele i gdzie jest twój dom?
 Czy masz miejsce swe na Ziemi?
 Pewnie szukasz go …



Lato zbliżało się ku końcowi. Liście i trawy były jeszcze zielone, jeszcze kwitły ostatnie kwiaty, ale widok opustoszałych pól zapowiadał już jesień. Na ciemniejące, wieczorne niebo nasuwały się gnane wiatrem coraz większe gromady granatowych chmur, powietrze było ciężkie i niespokojne. Zniszczona, asfaltowa droga wiła się wśród wzgórz, z każdym zakrętem zwodniczo obiecując koniec wędrówki. W panującej ciszy słychać było tylko wiatr świszczący w gałęziach przydrożnych drzew. Piaszczystym poboczem szedł człowiek w zniszczonym płaszczu i równie sfatygowanym kapeluszu, ze starym, wojskowym workiem na plecach i przewieszoną przez ramię gitarą. Przetykane srebrem długie włosy i brodę targał mu wiatr. Wędrowiec szedł powoli, jak idzie ktoś bardzo zmęczony. A on był bardzo zmęczony i na dodatek bardzo głodny. Od rana przeszedł kawał drogi, a zjadł tylko kromkę chleba, darowaną  jeszcze wczoraj przez jakąś litościwą staruszkę. Miał nadzieję, że do wieczora znajdzie posiłek i nocleg u dobrych ludzi. Nieraz nocował w stogu siana czy pod drzewem, ale teraz marzył o jakimś suchym kącie, bo na odległym horyzoncie już błyskały bezgłośne pioruny zapowiadając  nadchodzącą burzę.

Przystanął na chwilę i wypił resztę wody z manierki. Schował ją starannie do worka. Pokryte paskami pól wzgórza przywiodły mu na myśl wspomnienie odległego dzieciństwa. Uświadomił sobie, że gdzieś daleko za horyzontem jest Puszcza, a za nią, na jej drugim skraju wieś, w której kiedyś żyli jego dziadkowie. Zmarli dawno temu i nawet nie wiedział, czy ich dom, w którym spędził tyle szczęśliwych chwil, jeszcze stoi. Ze ściśniętym sercem uświadomił sobie, jak bardzo tęskni za tamtymi czasami, jakże innymi niż teraźniejszość. Z trudem otrząsnął się ze wspomnień i powlókł się dalej. Nie lubił ich, bo zawsze napełniały go bólem. Jak mogło być inaczej, skoro kiedyś był szczęśliwym człowiekiem, a dziś samotnym, bezdomnym nędzarzem ?

Droga pięła się na szczyt wysokiego wzgórza. Ciężko było iść, bo pobocze pełne było piasku i kamyków uciekających spod stóp. Nie ośmielił się jednak iść drogą w obawie przed pojawiającymi się znikąd samochodami. Trzymał się więc przepisowo lewego pobocza i powoli brnął pod górę. W połowie zbocza wiatr przywiał do jego uszu basowe, szybkie dudnienie „łupanej” muzyki. Do wsi były jeszcze ze cztery kilometry, a więc dźwięk pochodził z  samochodowego głośnika. Jednak sekundy płynęły, a żaden pojazd się nie pokazał, zapewne dyskoteka na kółkach stała gdzieś na poboczu. Rytmiczny łoskot narastał z każdym krokiem, a w nim z każdym krokiem narastało poczucie zagrożenia. Wiedział, do czego jest zdolna „złota młodzież”. Zaczął zastanawiać się co robić. Najrozsądniej byłoby obejść źródło dźwięku szerokim łukiem. Jednak droga od dłuższego czasu stopniowo wcinała się w zbocze wzgórza i w pobliżu szczytu, gdzie się znajdował, prowadziła w głębokim wąwozie o stromych ścianach. Zmierzył wzrokiem przeszkodę i poczuł, że jest zbyt zmęczony, żeby mu się chciało ją pokonać. Zresztą dlaczego ma uciekać ? Jego buntownicza natura kazała mu ruszyć dalej. 

Na samym szczycie wąwóz nieco się rozszerzał tworząc niewielki placyk. Po jego lewej stronie stały dwa samochody. Bagażnik jednego z nich był otwarty i to z niego, a właściwie z umieszczonej w nim baterii głośników dobywały się owe łupane rytmy. Po zaśmieconym terenie wokół pojazdów kręcili się młodzi ludzie z butelkami w rękach, tak chłopcy jak i dziewczyny. Widząc to odruchowo chciał przejść na drugą stronę drogi, ale było już za późno. Wysoki, krótko ostrzyżony blondyn ruszył w jego stronę i chwilę potem zawołał ochrypłym, przepitym głosem:

- Ej ty, szmaciarzu, czego łazisz po mojej drodze?

Rozległy się śmiechy. Nie odpowiedział, przyśpieszył jednak kroku. Serce waliło mu jak młotem. Blondyn przeskoczył przez rów i stanął przed nim. Reszta towarzystwa, zaciekawiona, ruszyła za nim. 

- Co kurwa, ogłuchłeś? - Napastnik miał twarz wykrzywioną złowrogim grymasem, a przekrwione oczy pełne złości.

- Droga jest dla wszystkich, a ja nie szukam zwady – odpowiedział mu przez ściśnięte gardło. 

Ominął blondasa i przyśpieszył kroku. Wtem usłyszał za sobą zgrzyt piasku pod butami i nim zdążył się zorientować, dostał potężny cios w prawą skroń. Zamroczony runął do rowu upuszczając gitarę. Po chwili przez potworny szum w uszach usłyszał krzyki i śmiechy. Poczuł, że go szarpią i wyciągają z rowu. Ktoś zdarł mu z pleców worek z gratami z taką siłą, że upadłby z powrotem do rowu, gdyby nie kopniak w plecy. Z trudem otworzył oczy, ale widział niewyraźnie, jak przez mgłę. 

- Przytrzymajcie gnoja – usłyszał znajomy, nienawistny głos. – Ja mu pokażę, co robimy z obcymi.

Złapali go od tyłu za ręce i brutalnie wykręcili, aż zgiął się wpół. Szarpnięcie za włosy odchyliło mu głowę do tyłu i wtedy dostał pięścią w twarz. Kolejne ciosy spadały jak uderzenia młota, a jego głowa skakała w ich rytm jak piłka. Oszołomiony, nie był w stanie złapać oddechu przez rozbity nos i usta, a gdy jeszcze dostał parę potężnych uderzeń w brzuch, zaczął się dusić. 

W końcu jego oprawca się zmęczył i krzyknął:

- Szkoda rąk, pod buty go !

Pchnięcie i cios w kark rzuciły go twarzą na asfalt. Ze wszystkich stron spadały kopniaki. Było ich tak wiele, że nie był w stanie osłonić się przed nimi. Leżał na boku, podkurczonymi nogami chroniąc brzuch, a rękami obejmował głowę, aż ktoś zmiażdżył butem lewą dłoń. Straszliwy ból przenikał całe ciało, a oprawcy dopiero się rozkręcali. Podjudzali się wzajemnie okrzykami i chełpili przed dziewczynami szczególnie celnymi uderzeniami. Upodobali sobie zwłaszcza głowę i okolice nerek. Poczuł, że siły go opuszczają i nie da rady dłużej się bronić, więc zawołał:

- Nie bijcie! Nie bijcie!

Jego głos przypominał skowyt, ale prośba tylko rozjuszyła napastników. Potworne uderzenia miotały nim po drodze jak szmacianą lalką. Mimo oszołomienia zdał sobie z przerażeniem sprawę, że jeszcze trochę, a go zabiją. Ogarnął go zwierzęcy strach. W panice przypomniał sobie o nożu wiszącym u pasa. Z trudem wyciągnął go z pochwy i zaczął nim machać na oślep. Prawie natychmiast poczuł, że w coś trafił, a dowodem był czyjś okrzyk bólu. Ciosy nagle ustały a dookoła rozległy się nerwowe krzyki chuliganów i przeraźliwe piski dziewczyn. Harmider trwał, gdy odważył się unieść głowę. Źle widział, ale zobaczył leżącego na drodze parę metrów dalej blondyna, prowodyra napastników. Krzyczał wniebogłosy i trzymał się oburącz za podudzie, z pomiędzy palców rytmicznie płynęła krew. Jego kolesie miotali się bezładnie wokół niego i najwyraźniej nie wiedzieli, co robić.

Bał się, że sobie o nim przypomną i ponownie zaatakują, ale zawołał:

- Zaciśnijcie ranę i wezwijcie pogotowie!

Odwrócili się do niego, ale nie odważyli się podejść, z respektem wpatrując się w nóż. Nadal kręcili się niezdecydowani, aż wreszcie zareagował raniony łobuz.

- Zabierzcie mnie do szpitala, bo zaraz umrę – wył jak potępieniec.

Koledzy skwapliwie się nim zajęli i po chwili kilku z nich zaczęło go taszczyć do samochodu. Jeden z dziewczyn odwróciła się i zawołała:

- Z nożem do ludzi? Zgnijesz w więzieniu, ty bandyto!

Wściekłość i gniew pomogły mu stanąć na nogi. Postąpił chwiejnie kilka kroków w ich stronę, pogroził nożem i wycharczał: 

- Zabiję was wszystkich! Słyszycie? Wszystkich!

Całe towarzystwo bezładnie rzuciło się do samochodów. Tłoczyli się przy drzwiach, ktoś upadł, aż w końcu wszyscy zniknęli w pojazdach. Auta ostro ruszyły, w tumanach kurzu dopadły drogi i po chwili zniknęły za zakrętem.

Stał patrząc za nimi, ale po chwili siły go opuściły i ciężko klapnął na drogę. Osunął się na plecy, aż głowa stuknęła o asfalt. Leżał dysząc ciężko. Całe ciało go bolało jak poparzone ogniem, w głowie huczał potworny młyn, mgłę przed oczami przecinały błyski, ale nie wiedział, czy to efekt pobicia czy błyskawice nadchodzącej burzy. W końcu dotarło do niego, że nie może leżeć na środku drogi bo przejedzie go samochód. Podpierając się zdrową ręką zaczął się niezdarnie gramolić, aż po kilku nieudanych próbach udało mu się wstać. Zakręciło mu się w głowie i upadł na kolana. Po chwili jeszcze raz całym wysiłkiem woli stanął i tym razem ustał na nogach mimo, że chwiał się jak pijany. Ruszył powoli i z trudem zrobił parę kroków, z których każdy omal nie zakończył się upadkiem. Jednak dotarł do pobocza, gdzie przystanął by chwilę odpocząć. Pluł i smarkał krwią, dwa lub trzy zęby się ruszały. Ostrożnie obtarł obolałą twarz rękawem, który natychmiast zabarwił się na czerwono. Lewa dłoń, najważniejsza dla praworęcznego gitarzysty, bardzo bolała i puchła w oczach. Mimo paraliżującego bólu i mętliku w głowie próbował pozbierać myśli. Nie wiedział czy ugodzony nożem bandzior przeżyje czy nie. Wiedział jednak, że musi uciekać bo w każdej chwili mogą wrócić jego prześladowcy, a niedługo zacznie go szukać policja. Nie miał złudzeń, komu „władza” uwierzy: bezdomnemu włóczędze czy dziesięciu świadkom, za którymi stali bogaci rodzice, sądząc po markowych autach napastników. Myśl, że może trafić do więzienia napełniła go przerażeniem. W panice rozejrzał się za swoim bagażem. Zorientował się przy tym, że prawym okiem widzi dużo gorzej. Worek z gratami leżał opodal na skraju drogi, a gitara i kapelusz w rowie parę kroków dalej. Dokuśtykał do worka i stwierdził, że zawartości nie zabrano bo go nie otwarto, ale szelki zostały częściowo odprute na skutek szarpnięcia. Z trudem go podniósł i z jękiem zarzucił na ramię. Worek nie był ciężki, ale poobijane plecy protestowały bólem przy każdym kroku. Zataczając się dotarł do gitary, jednak by ją podnieść musiał zdjąć worek, który przytrzymywał prawą ręką, bo lewa była do niczego. Niezdarnie wyjął gitarę z pokrowca i obejrzał ją z niepokojem. Na szczęście była cała. Odetchnął głęboko z ulgą, ale żebra zareagowały takim bólem, że zgiął się w pół. Zrozumiał, że nie da rady dźwigać gitary i worka. Wybór był prosty. Gitara była pamiątką młodzieńczej wiary w lepszy świat, z nią grał i śpiewał na ulicach, za co czasem ktoś rzucił mu parę groszy. Wyjął z worka pustą manierkę i parę niezbędnych drobiazgów, które włożył do kieszeni płaszcza. Bardzo było mu żal reszty rzeczy, zwłaszcza śpiwora i całkiem przyzwoitych zimowych butów. Wziął jeszcze bawełnianą szmatę, która służyła mu za ręcznik. Po paru nieudanych próbach oddarł z niej kawałek i obwiązał nim zranioną dłoń. Na razie nie miał czasu się martwić, czy jeszcze kiedyś będzie mógł grać. Zarzucił gitarę na plecy, wcisnął na głowę kapelusz i zaczął się zastanawiać, co robić i gdzie iść. Było jasne, że musi jak najszybciej oddalić się od drogi, tylko co dalej? Czuł się jak w potrzasku, z którego nie potrafił znaleźć wyjścia. Zaczął się złościć własną bezradnością tym bardziej, że czas naglił, a pierwsze krople deszczu zaczęły z głuchym pacnięciem uderzać w asfalt. Przez plątaninę myśli wróciło do niego wcześniejsze wspomnienie domu dziadków. Zalała go pamiętna z dzieciństwa fala ciepła i bezpieczeństwa. Postanowił iść do nich, bo do rozbitej głowy  nie docierało, że dziadków już nie ma, a ich domu pewnie też nie ma albo mieszkają w nim obcy ludzie.

 Droga, którą szedł od rana wiodła na północ, a on musiał iść na wschód. Przeszedł więc na prawą stronę jezdni i zaczął wspinać się na wysoką skarpę dzielącą go od pól. To była ciężka przeprawa bo skarpa była bardzo stroma, a ziemia śliska od deszczu. Podpierał się zdrową ręką, ale i tak parokrotnie ześlizgnął się w dół tracąc zdobyty z takim trudem teren. W końcu udało mu się wygramolić na szczyt, gdzie legł bez siły twarzą w trawie. Bardzo chciało mu się pić więc przesunął gitarę na bok, odwrócił się na plecy i zaczął łapczywie zlizywać krople deszczu padające mu na usta i dłoń. Napił się tyle co nic, ale poczuł się trochę lepiej, więc wstał i krok po kroku ruszył w drogę. Wkrótce rozszalała się nad nim potężna burza. Wiatr targał nim jak suchą gałęzią, grzmoty i błyskawice cięły niebo. Błyskawice miały tęczowe obwódki, których nigdy wcześniej nie widział. Zrozumiał, że z głową jest niedobrze, ale nie miał czasu o tym myśleć. Głowa bolała go zresztą coraz bardziej, a wkrótce zaczęły go męczyć torsje. Było to straszne przeżycie bo dawno nic nie jadł i był odwodniony więc wymiotował z głębi trzewi tylko jakąś żółtawą, lepką i gorzką cieczą. Obolały i osłabiony do cna siedział dłuższy czas na mokrej ziemi. Pozbierał się z trudem i powlókł w zapadający mrok. Czarne chmury przesłoniły resztki blasku zachodzącego słońca a kompasu nie miał, więc kierunek marszu określił na wyczucie. Próbował oszacować, jak daleka droga go czeka i doszedł do wniosku, że ma do przejścia dobrych kilkadziesiąt kilometrów. Ogrom tego dystansu przygniótł go, ale nie było odwrotu więc szedł dalej. W którejś chwili dręczony pragnieniem pochylił się nad kałużą i czerpiąc wodę ręką napił się parę łyków. Światło błyskawicy padło na jego twarz i aż wzdrygnął się na widok jej falującego odbicia. Spuchnięta i umazana zaschniętą krwią przypominała bardziej oblicze upiora niż człowieka. Poczuł, że robi mu się słabo, przemógł się jednak resztką woli i ruszył dalej. Szedł jęcząc z bólu, w strugach deszczu i ciemnościach rozświetlanych tylko chybotliwym blaskiem błyskawic. Pod nogami wyczuwał trawę i kamienie, ślizgał się i potykał po zaoranych polach. Upadał, ale podnosił się i jak nakręcana mechaniczna zabawka szedł dalej. Czuł jednak, że powoli traci kontakt z rzeczywistością. Walczył o zachowanie świadomości, ale nawet nie zorientował się, kiedy go opuściła. Nie wiedział jak długo idzie i czy idzie w dobrym kierunku,  nie wiedział nawet jak się nazywa. W jego głowie została tylko jedna myśl: uciekać! 


Burza to słabła, to się wzmagała smagając go wiatrem i siekąc deszczem. Wtem gdzieś w pobliżu uderzył grom. Potężny huk i porażający blask ocuciły go z zamroczenia. W jednej chwili przypomniał sobie straszną rzeczywistość, w której się znalazł. W świetle rozdzierających niebo błyskawic zobaczył, że idzie polną drogą, przy której w odległości kilkunastu kroków stały ruiny jakiegoś budynku. Skręcił w jego kierunku i potykając się o zwalone belki wszedł do środka. W jednym rogu zachowały się resztki dachu. Z jego krawędzi jak z kranu lała się woda. Pił chciwie mimo, że była lodowata. Zmoczył też szmatę owijającą zmasakrowaną dłoń, która paliła jak ogniem. Przypomniał sobie o manierce i napełnił ją po brzegi. Wyczerpany usiadł w kącie na jakiejś drewnianej skrzynce. W głowie mu się kręciło, wszystko go bolało. Teraz dopiero poczuł, jak przez przemoczone ubranie zimno przenika go na wskroś. Dygotał i trząsł się jak liść na wietrze, a jednocześnie czuł, że trawi go gorączka. Najgorsze było jednak przygniatające poczucie krzywdy i osamotnienia. Próbował się przemóc, ale po chwili całkiem się rozkleił i zaczął płakać jak opuszczone dziecko. 
 
 - Za co? Za co? – powtarzał bezradnie.

Opanował się w końcu i zawstydzony własną słabością zaczął zastanawiać się, co dalej robić. Nie był w stanie iść, postanowił więc trochę odpocząć. Oparł się wygodniej o spróchniałą ścianę, głowa opadła mu na pierś. Myśli zaczęły zwalniać i uciekać gdzieś w niebyt. Zdawało mu się, że jest w domu dziadków i że zbliża się do niego jakaś postać. Babcia nachyliła się nad nim, dotykając ręką jego czoła i włosów.

 - Babuniu! - szepnął. - Ratuj!

 - Nie bój się - odparła szeptem, ledwo poruszając wargami - będzie dobrze…
 
Ocknął się z odmętów sennych majaczeń powoli i na raty, jak nurek wynurzający się z głębiny. Gorączka pulsowała w skroniach tysiącem dzwonów. Z trudem otworzył zapuchnięte oczy i ten niewielki ruch sprawił mu pierwszy po przebudzeniu ból. Na tle szarzejącego świtem nieba czarnymi liniami rysowały się zwalone przez czas belki stodoły, w której znalazł schronienie. Siedział przez chwilę bez ruchu zbierając siły, by powstać. Wiedział, że poobijane ciało zareaguje bólem, ale aż krzyknął gdy tylko się ruszył. Zmusił się w końcu i wstał zaciskając zęby z bólu. Poczuł straszliwy głód i pragnienie. Poza kromką chleba nic od wczoraj nie jadł, ale w kieszeniach nie znalazł nawet okruchów. Łapczywie wypił większość wody z manierki. Z trudem zarzucił gitarę na ramię i na sztywnych ze zmęczenia nogach wyszedł ze stodoły. Było już dość widno. Wokół pokrytej kałużami gliniastej drogi rozciągał się pofalowany teren pokryty łąkami i polami, urozmaicony tu i ówdzie kępami drzew. Wiał silny wiatr, niebo było pochmurne, jednak deszcz nie padał. Nie wiedział gdzie jest, ale być może przechodził w nocy w pobliżu siedzib ludzkich, a na pewno przeciął wiele dróg, nim jedna z nich doprowadziła go do stodoły. Nic z tego nie pamiętał, wszystko to działo się poza jego świadomością. Jedynym świadectwem jego nocnej wędrówki były mokre i ubłocone  ubranie i buty. 
  
Zmiażdżona dłoń była napuchnięta i sina. Poprawił jak umiał opatrunek, ale nie miał z czego zrobić temblaku. Stanął pod resztką ściany by oddać mocz. Bardzo mu się  chciało sikać, ale jakoś nie mógł zacząć. Wreszcie pojawiły się pojedyncze krople, a za nią wątły strumyk. Spojrzał na niego odruchowo i z przerażeniem zobaczył, że mocz jest czerwony od krwi. Zrobiło mu się tak słabo, że byłby upadł gdyby nie oparł się o ścianę. Powoli usiadł, a właściwie osunął się na mokrą  ziemię. Serce biło mu jak oszalałe, nie mógł złapać tchu. Po dłuższej chwili opanował przerażenie,  ale wiedział, że jest z nim bardzo źle. Przez udręczony umysł przeszła mu myśl, żeby już nie torturować się dalszą ucieczką tylko zostać tu i poczekać na koniec. Jednak natura wojownika nie pozwoliła mu się poddać. Opierając się o ścianę, wstał z jękiem bólu, wziął gitarę i poszedł chwiejnymi krokami środkiem błotnistej drogi. 

Pogoda stopniowo się poprawiała. Wiatr zelżał, niebo zaczęło się przecierać, raz i drugi pokazało się wschodzące słońce. Szedł prosto w jego blask, ale nie wiedział o tym, bo gorączka z powrotem zawładnęła jego umysłem. Jak automat brnął przez niekończącą się przestrzeń, mozolnie pokonując kolejne wzgórza i doliny. Dręczyło go pragnienie. Manierkę opróżnił wkrótce po rozpoczęciu marszu, a w kałużach zostało tylko rzadkie błoto, więc próbował zdobyć odrobinę wody liżąc korę i liście napotkanych drzew.

 Wysysał właśnie wilgoć z samotnej polnej gruszy, gdy nagle do brzęczenia i szumu wypełniającego mu czaszkę dołączył nowy, drażniący dźwięk. Oprzytomniał. Dźwięk szybko narastał, aż zamienił się w wibrujący huk. Zza wzgórza nagle wyłonił się nisko lecący helikopter. W otwartych bocznych drzwiach siedział obserwator w pomarańczowym hełmie lotniczym i lornetą przy oczach. Maszyna przeleciała przed nim tak blisko i powoli, że mimo plam i błysków przed oczami odczytał białe litery napisu POLICJA na burcie. Szukali go! Serce podeszło mu do gardła. Instynktownie przylgnął całym ciałem do pnia. Na szczęście stał za drzewem i w jego cieniu, więc obserwator go nie dostrzegł. Helikopter wkrótce zniknął za kolejnym wzgórzem. Poczekał, aż dźwięk silnika ucichł na dobre i dopiero wtedy opuścił zbawczą gruszę. Otrząsnął się z wywołanego strachem odrętwienia  i rozejrzał dokoła.

Plamy i błyski w polu widzenia nie ustępowały, ale zauważył, że okolica jest bardziej pagórkowata. Ucieszył się, bo zwiastowało to bliskość Puszczy. Przymglone słońce pomogło mu oszacował porę dnia. Było już dobrze po południu, ale postanowił chwilę odpocząć. Starał się nie myśleć o swoim stanie, ale czuł, że głodny i zmaltretowany jest u kresu sił. Myśli znowu zaczęły mu się mącić, więc bojąc się zasnąć lub zemdleć, półprzytomny ruszył w drogę. Szedł na oślep, pogrążony  w wywołanych gorączką przywidzeniach. W przebłysku świadomości zarejestrował tylko, że znowu się zachmurzyło.

Podniósł głowę i zobaczył, że ktoś idzie w jego kierunku. Chciał uciekać, ale nie miał na to siły, a ukryć się nie było gdzie. Postać zbliżała się coraz bardziej, aż w końcu zobaczył, że to była młoda kobieta w letniej, kwiecistej sukni. Uspokoił się i czekał na nią cierpliwie, przyszło mu bowiem do głowy, że może dostanie od niej coś do jedzenia. Kobieta podeszła i stanęła tuż obok. Spojrzał na nią i krew uderzyła mu do głowy. To była Agata.
 
- Agata, to ty ? – wyjąkał przez ściśnięte gardło.

Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się do niego tym swoim smutnym, nieobecnym uśmiechem. Ściskała i mięła w rękach naręcze polnych kwiatów.

- Co ty tu robisz? Masz coś do jedzenia?

Podała mu kwiaty. Wziął je ze zdziwieniem, ale po chwili wahania zaczął jeść. Usta zalała mu fala takiej goryczy, że ocknął się w mgnieniu oka. Stał przy jakimś krzaku, a usta miał pełne liści. Wypluł je z trudem i długo jeszcze odksztuszał lepką ślinę. Czuł przygniatający ból wywołany wspomnieniem Agaty, i zarazem gorzką ulgę, że tęsknota za nią przedarła się przez bramy zapomnienia, które próbował za nią zamknąć. Zgarbiony, ze zwieszoną głową powoli ruszył przed siebie. Wkrótce znowu otoczyły go zwidy, które wciągały go coraz bardziej i bardziej w czarną, bezdenną pustkę.

Ocucił go upadek twarzą na nasiąkniętą wodą trawę. Podniósł się z trudem. Zmierzchało, z zasnutego szarymi chmurami nieba siąpił drobny deszcz. Ze szczytu wzgórza rozciągał się widok na rozległą, ciemnozieloną plamę Puszczy. Od gorączki mąciło mu się w głowie, ale dotarło do niego, że do domu dziadków już niedaleko. Był tak nieludzko zmęczony i otępiały, że nie potrafił się z tego cieszyć, jednak uczepił się tej myśli. 
 
- Do domu … Do domu … - powtarzał.

Pozbierał się jakoś, poprawił pasek wiszącej na plecach gitary i zaczął powoli schodzić po porośniętym krzakami zboczu. Wysoka prawie do piersi trawa plątała się wokół nóg i przesłaniała widok, dostrzegł jednak, że skrajem puszczy wiedzie asfaltowa droga. Potykając się i zataczając zszedł ze wzgórza, resztką sił sforsował rów i wszedł na drogę. Owionął go znajomy, żywiczny zapach lasu. Zrobił krok, gdy nagle gdzieś z lewej dobiegł go krzyk:
 
- Policja! Stać! 

Odwrócił głowę i spostrzegł dwie ubrano na czarno postacie wyskakujące z rowu na szosę. Zastygł z przerażenia, ale po chwili zaczął uciekać niezdarnym  truchtem w przeciwną stronę, samym środkiem drogi. Policjanci ruszyli za nim biegiem.

- To on! Rzuć broń!

Kulejąc, w panice biegł dalej. 
Okrzyk: - Stój bo strzelam! i huk ostrzegawczego wystrzału zlały się prawie w jedno. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że musi uciekać z szosy do Puszczy. Już miał skręcić w stronę drzew, gdy rozległ się kolejny wystrzał. Nadlatująca z tyłu kula roztrzaskała gitarę  i trafiła go w plecy. Płomień bólu poraził całe jego ciało. Zatoczył się od uderzenia i padł na twarz z rozkrzyżowanymi rękami. Po chwili zaczął konwulsyjnymi ruchami czołgać się do skraju drogi, w stronę lasu. Ostatkiem sił sięgnął do rosnącej na poboczu kępy trawy, ale tuż przed nią jego ręka opadła na asfalt. Przez chwilę drżała, aż wreszcie zamarła. Na nieruchomą dłoń kropla za kroplą padał deszcz.

Obaj policjanci podeszli z bronią gotową do strzału. Szturchnęli leżącego lufą raz i drugi, ale nie dawał oznak życia. Jeden z nich nogą przewrócił go na bok. Poła płaszcza odchyliła się odsłaniając lewą stronę ciała, skąpaną we krwi. Na jej tle jasną plamą odznaczała się kościana rączka noża. Policjant sięgnął po niego dłonią w czarnej rękawiczce, dwoma palcami wyciągnął ostrożnie z ozdobnej, skórzanej pochwy i pokazał koledze. To była myśliwska finka z klingą pociemniałą ze starości i porysowaną od wielokrotnego ostrzenia.
 
 – Zobacz, z jaką kosą chodził. Jednego bandyty mniej   – powiedział. 

W lesie odezwała się sójka. Deszcz wzmagał się, zmywając z drogi krew. 


Wiktor Lekney