poniedziałek, 8 czerwca 2015

Dziadkowy kozik



Najszczęśliwsze chwile mojego dzieciństwa spędziłem w domu dziadków na kieleckiej wsi.  Skryta w cieniu starych wiśni drewniana chałupa przesycona była zapachami siana przechowywanego na strychu i chleba, wypiekanego co sobotę w kaflowej kuchni. Najbardziej fascynującym pomieszczeniem w domu była komora czyli pozbawiona okna i oświetlenia spiżarnia. Słabe światło latarki odkrywało wiszące pod sufitem wędliny i słoninę oraz stojące na półkach słoiki, które kryły rozmaite rarytasy z wiśniową konfiturą na czele. Najciekawsze były „graty” dziadka: wojskowe buty z wysokimi cholewami, żołnierski płaszcz z grubego sukna ze srebrzystymi guzikami z orłem w koronie oraz ozdobiona takimże orłem czapka rogatywka. Jednak prawdziwe skarby dziadek przechowywał w szufladzie kuchennego kredensu. Była tam metalowa papierośnica z zapalniczką, kieszonkowy zegarek z dewizką w metalowym etui i … składany nóż.

Jak przystało na „chłopaka z kieleckiego” interesowałem się nożami i zawsze nosiłem w kieszeni podartych portek scyzoryk. Dla dzieciaka takiego jak ja to był prawdziwy skarb, którym chwaliłem się podobnym mi koleżkom. Koziki towarzyszyły nam podczas zabaw i wędrówek nad rzeką czy wśród lasów, łąk i pól, na których spędzaliśmy całe dnie. Strugały nasze wędki, łuki i strzały a nawet szpady Zorro, oprawiały złowione w rzece ryby i rzeźbiły kijki w wyszukane wzory. Były naszą dumą i radością, przepustką do świata męskiego honoru i rycerskiego ducha. Najcenniejsze i najbardziej prestiżowe były te z okładzinami z kolorowej  „masy” czyli imitacji masy perłowej. Im bardziej były kolorowe – tym lepsze. Nie liczył się stan techniczny naszych scyzoryków, zresztą przeważnie rozpaczliwy. Ważne były tylko okładki.

Scyzoryk dziadka był najwspanialszy na świecie. Miał nie jedną a dwie klingi – małą i dużą, miał rarytas niesłychany w postaci korkociągu, ale przede wszystkim miał najpiękniejsze i najbardziej kolorowe okładki jakie wtedy widziałem. Moim oczom jawił się jako dobro bardziej duchowe niż materialne. Okładki mieniły się jak witraże w kościele, a klingi lśniły jak monstrancja podczas procesji w Boże Ciało. Raz na jakiś czas za zgodą dziadka brałem go z nabożną czcią do rąk i doznawałem wówczas takiego poczucia ekstatycznego szczęścia, jakie zapewne towarzyszy znalazcy żyły złota. Dniami i nocami snułem marzenia, że kiedyś dziadek mi go podaruje i oczami rozgorączkowanej wyobraźni widziałem się właścicielem tego cudu.

Od tamtych czasów minęło wiele lat. Dziadek i babcia od dawna nie żyją, a ich dom i wszystko, co w nim było poszło w obce ręce. Nigdy nie dostałem dziadkowego kozika, jednak pozostała mi fascynacja nożami. Wiem, że w świadomości społecznej nóż często źle się kojarzy, ale w rzeczywistości ten odwieczny owoc ludzkiej myśli i rąk jest użytecznym, a czasem nawet pięknym narzędziem. W moim przypadku stał się także elementem pamięci o kochanym, bliskim mi człowieku.




Wiktor Lekney
 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz