Najszczęśliwsze
chwile mojego dzieciństwa spędziłem w domu dziadków na kieleckiej wsi.
Skryta w cieniu starych wiśni drewniana chałupa przesycona była zapachami
siana przechowywanego na strychu i chleba, wypiekanego co sobotę w kaflowej
kuchni. Najbardziej fascynującym pomieszczeniem w domu była komora czyli
pozbawiona okna i oświetlenia spiżarnia. Słabe światło latarki odkrywało
wiszące pod sufitem wędliny i słoninę oraz stojące na półkach słoiki, które
kryły rozmaite rarytasy z wiśniową konfiturą na czele. Najciekawsze były
„graty” dziadka: wojskowe buty z wysokimi cholewami, żołnierski płaszcz z
grubego sukna ze srebrzystymi guzikami z orłem w koronie oraz ozdobiona takimże
orłem czapka rogatywka. Jednak prawdziwe skarby dziadek przechowywał w szufladzie
kuchennego kredensu. Była tam metalowa papierośnica z zapalniczką, kieszonkowy
zegarek z dewizką w metalowym etui i … składany nóż.
Jak
przystało na „chłopaka z kieleckiego” interesowałem się nożami i zawsze nosiłem
w kieszeni podartych portek scyzoryk. Dla dzieciaka takiego jak ja to był
prawdziwy skarb, którym chwaliłem się podobnym mi koleżkom. Koziki towarzyszyły
nam podczas zabaw i wędrówek nad rzeką czy wśród lasów, łąk i pól, na których
spędzaliśmy całe dnie. Strugały nasze wędki, łuki i strzały a nawet szpady
Zorro, oprawiały złowione w rzece ryby i rzeźbiły kijki w wyszukane wzory. Były
naszą dumą i radością, przepustką do świata męskiego honoru i rycerskiego
ducha. Najcenniejsze i najbardziej prestiżowe były te z okładzinami z kolorowej
„masy” czyli imitacji masy perłowej. Im bardziej były kolorowe – tym
lepsze. Nie liczył się stan techniczny naszych scyzoryków, zresztą przeważnie
rozpaczliwy. Ważne były tylko okładki.
Scyzoryk
dziadka był najwspanialszy na świecie. Miał nie jedną a dwie klingi – małą i
dużą, miał rarytas niesłychany w postaci korkociągu, ale przede wszystkim miał
najpiękniejsze i najbardziej kolorowe okładki jakie wtedy widziałem. Moim oczom
jawił się jako dobro bardziej duchowe niż materialne. Okładki mieniły się jak
witraże w kościele, a klingi lśniły jak monstrancja podczas procesji w Boże
Ciało. Raz na jakiś czas za zgodą dziadka brałem go z nabożną czcią do rąk i
doznawałem wówczas takiego poczucia ekstatycznego szczęścia, jakie zapewne
towarzyszy znalazcy żyły złota. Dniami i nocami snułem marzenia, że kiedyś
dziadek mi go podaruje i oczami rozgorączkowanej wyobraźni widziałem się
właścicielem tego cudu.
Od tamtych
czasów minęło wiele lat. Dziadek i babcia od dawna nie żyją, a ich dom i
wszystko, co w nim było poszło w obce ręce. Nigdy nie dostałem dziadkowego
kozika, jednak pozostała mi fascynacja nożami. Wiem, że w świadomości
społecznej nóż często źle się kojarzy, ale w rzeczywistości ten odwieczny owoc
ludzkiej myśli i rąk jest użytecznym, a czasem nawet pięknym narzędziem. W moim
przypadku stał się także elementem pamięci o kochanym, bliskim mi człowieku.
Wiktor
Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz