On idzie sam przez świat,
on idzie sam w nieznane,
gitara, stary płaszcz,
a
deszcz i wiatr kompanem.
Pewnie za sobą ma
długą, niełatwą drogę,
jaki zmęczony, patrz:
za nogą wlecze nogę.
Samotny niczym pies
lecz z podniesioną głową,
nikt nie wie, kim on jest,
skąd idzie ani dokąd.
Być może kiedyś, gdzieś
odnajdzie cel swej drogi,
nadzieja przecież jest
dopóki niosą nogi.
Hej człowieku, dokąd idziesz? Co cię
naprzód pcha?
Czy uciekasz z własnej woli czy zły los
cię gna?
Gdzie rodzina, przyjaciele i gdzie jest twój
dom?
Czy masz miejsce swe na Ziemi?
Pewnie
szukasz go …
Lato zbliżało się ku
końcowi. Liście i trawy były jeszcze zielone, jeszcze kwitły ostatnie kwiaty,
ale widok opustoszałych pól zapowiadał już jesień. Na ciemniejące, wieczorne
niebo nasuwały się gnane wiatrem coraz większe gromady granatowych chmur,
powietrze było ciężkie i niespokojne. Zniszczona, asfaltowa droga wiła się
wśród wzgórz, z każdym zakrętem zwodniczo obiecując koniec wędrówki. W
panującej ciszy słychać było tylko wiatr świszczący w gałęziach przydrożnych
drzew. Piaszczystym poboczem szedł człowiek w zniszczonym płaszczu i równie
sfatygowanym kapeluszu, ze starym, wojskowym workiem na plecach i przewieszoną
przez ramię gitarą. Przetykane srebrem długie włosy i brodę targał mu wiatr.
Wędrowiec szedł powoli, jak idzie ktoś bardzo zmęczony. A on był bardzo
zmęczony i na dodatek bardzo głodny. Od rana przeszedł kawał drogi, a zjadł
tylko kromkę chleba, darowaną jeszcze
wczoraj przez jakąś litościwą staruszkę. Miał nadzieję, że do wieczora znajdzie
posiłek i nocleg u dobrych ludzi. Nieraz nocował w stogu siana czy pod drzewem,
ale teraz marzył o jakimś suchym kącie, bo na odległym horyzoncie już błyskały
bezgłośne pioruny zapowiadając nadchodzącą
burzę.
- Ej ty, szmaciarzu, czego łazisz po mojej drodze?
Rozległy się śmiechy. Nie odpowiedział, przyśpieszył
jednak kroku. Serce waliło mu jak młotem. Blondyn przeskoczył przez rów i
stanął przed nim. Reszta towarzystwa, zaciekawiona, ruszyła za nim.
- Co kurwa, ogłuchłeś? - Napastnik miał twarz
wykrzywioną złowrogim grymasem, a przekrwione oczy pełne złości.
- Droga jest dla wszystkich, a ja nie szukam zwady –
odpowiedział mu przez ściśnięte gardło.
Ominął blondasa i przyśpieszył kroku.
Wtem usłyszał za sobą zgrzyt piasku pod butami i nim zdążył się zorientować,
dostał potężny cios w prawą skroń. Zamroczony runął do rowu upuszczając gitarę.
Po chwili przez potworny szum w uszach usłyszał krzyki i śmiechy. Poczuł, że go
szarpią i wyciągają z rowu. Ktoś zdarł mu z pleców worek z gratami z taką siłą,
że upadłby z powrotem do rowu, gdyby nie kopniak w plecy. Z trudem otworzył
oczy, ale widział niewyraźnie, jak przez mgłę.
- Przytrzymajcie gnoja – usłyszał znajomy,
nienawistny głos. – Ja mu pokażę, co robimy z obcymi.
Złapali go od tyłu za ręce i brutalnie wykręcili, aż
zgiął się wpół. Szarpnięcie za włosy odchyliło mu głowę do tyłu i wtedy dostał
pięścią w twarz. Kolejne ciosy spadały jak uderzenia młota, a jego głowa
skakała w ich rytm jak piłka. Oszołomiony, nie był w stanie złapać oddechu
przez rozbity nos i usta, a gdy jeszcze dostał parę potężnych uderzeń w brzuch,
zaczął się dusić.
W końcu jego oprawca się zmęczył i krzyknął:
- Szkoda rąk, pod buty go !
Pchnięcie i cios w
kark rzuciły go twarzą na asfalt. Ze wszystkich stron spadały kopniaki. Było
ich tak wiele, że nie był w stanie osłonić się przed nimi. Leżał na boku,
podkurczonymi nogami chroniąc brzuch, a rękami obejmował głowę, aż ktoś
zmiażdżył butem lewą dłoń. Straszliwy ból przenikał całe ciało, a oprawcy
dopiero się rozkręcali. Podjudzali się wzajemnie okrzykami i chełpili przed
dziewczynami szczególnie celnymi uderzeniami. Upodobali
sobie zwłaszcza głowę i okolice nerek. Poczuł,
że siły go opuszczają i nie da rady dłużej się bronić, więc zawołał:
- Nie bijcie! Nie bijcie!
Jego głos przypominał skowyt, ale prośba tylko
rozjuszyła napastników. Potworne uderzenia miotały nim po drodze jak szmacianą
lalką. Mimo oszołomienia zdał sobie z przerażeniem sprawę, że jeszcze trochę, a
go zabiją. Ogarnął go zwierzęcy strach. W panice przypomniał
sobie o nożu wiszącym u pasa. Z trudem wyciągnął go z pochwy i zaczął nim
machać na oślep. Prawie natychmiast poczuł, że w coś trafił, a dowodem był czyjś
okrzyk bólu. Ciosy nagle ustały a dookoła rozległy się nerwowe krzyki
chuliganów i przeraźliwe piski dziewczyn. Harmider trwał, gdy odważył się
unieść głowę. Źle widział, ale zobaczył leżącego na drodze parę metrów dalej
blondyna, prowodyra napastników. Krzyczał wniebogłosy i trzymał się oburącz za
podudzie, z pomiędzy palców rytmicznie płynęła krew. Jego kolesie miotali się
bezładnie wokół niego i najwyraźniej nie wiedzieli, co robić.
Bał się, że sobie o nim przypomną i ponownie
zaatakują, ale zawołał:
- Zaciśnijcie ranę i wezwijcie pogotowie!
Odwrócili się do niego, ale nie odważyli się
podejść, z respektem wpatrując się w nóż. Nadal kręcili się niezdecydowani, aż
wreszcie zareagował raniony łobuz.
- Zabierzcie mnie do szpitala, bo zaraz umrę – wył
jak potępieniec.
Koledzy skwapliwie się nim zajęli i po chwili kilku
z nich zaczęło go taszczyć do samochodu. Jeden z dziewczyn odwróciła się i
zawołała:
- Z nożem do ludzi? Zgnijesz w więzieniu, ty
bandyto!
Wściekłość i gniew pomogły mu stanąć na nogi. Postąpił chwiejnie kilka kroków w ich stronę, pogroził
nożem i wycharczał:
- Zabiję was wszystkich! Słyszycie? Wszystkich!
Całe towarzystwo bezładnie rzuciło się do
samochodów. Tłoczyli się przy drzwiach, ktoś upadł, aż w końcu wszyscy zniknęli
w pojazdach. Auta ostro ruszyły, w tumanach kurzu dopadły drogi i po chwili
zniknęły za zakrętem.
Droga, którą szedł od
rana wiodła na północ, a on musiał iść na wschód. Przeszedł więc na prawą
stronę jezdni i zaczął wspinać się na wysoką skarpę dzielącą go od pól. To była
ciężka przeprawa bo skarpa była bardzo stroma, a ziemia śliska od deszczu.
Podpierał się zdrową ręką, ale i tak parokrotnie ześlizgnął się w dół tracąc
zdobyty z takim trudem teren. W końcu udało mu się wygramolić na szczyt, gdzie
legł bez siły twarzą w trawie. Bardzo chciało mu się pić więc przesunął gitarę
na bok, odwrócił się na plecy i zaczął łapczywie zlizywać krople deszczu
padające mu na usta i dłoń. Napił się tyle co nic, ale poczuł się trochę
lepiej, więc wstał i krok po kroku ruszył w drogę. Wkrótce rozszalała się nad
nim potężna burza. Wiatr targał nim jak suchą gałęzią, grzmoty i błyskawice
cięły niebo. Błyskawice miały tęczowe obwódki, których nigdy wcześniej nie
widział. Zrozumiał, że z głową jest niedobrze, ale nie miał czasu o tym myśleć.
Głowa bolała go zresztą coraz bardziej, a wkrótce zaczęły go męczyć torsje.
Było to straszne przeżycie bo dawno nic nie jadł i był odwodniony więc
wymiotował z głębi trzewi tylko jakąś żółtawą, lepką i gorzką cieczą. Obolały i
osłabiony do cna siedział dłuższy czas na mokrej ziemi. Pozbierał się z trudem
i powlókł w zapadający mrok. Czarne chmury przesłoniły resztki blasku
zachodzącego słońca a kompasu nie miał, więc kierunek marszu określił na
wyczucie. Próbował oszacować, jak daleka droga go czeka i doszedł do wniosku,
że ma do przejścia dobrych kilkadziesiąt kilometrów. Ogrom tego dystansu
przygniótł go, ale nie było odwrotu więc szedł dalej. W którejś chwili dręczony
pragnieniem pochylił się nad kałużą i czerpiąc wodę ręką napił się parę łyków.
Światło błyskawicy padło na jego twarz i aż wzdrygnął się na widok jej
falującego odbicia. Spuchnięta i umazana zaschniętą krwią przypominała bardziej
oblicze upiora niż człowieka. Poczuł, że robi mu się słabo, przemógł się jednak
resztką woli i ruszył dalej. Szedł jęcząc z bólu, w strugach deszczu i
ciemnościach rozświetlanych tylko chybotliwym blaskiem błyskawic. Pod nogami
wyczuwał trawę i kamienie, ślizgał się i potykał po zaoranych polach. Upadał,
ale podnosił się i jak nakręcana mechaniczna zabawka szedł dalej. Czuł jednak,
że powoli traci kontakt z rzeczywistością. Walczył o zachowanie świadomości,
ale nawet nie zorientował się, kiedy go
opuściła. Nie wiedział jak długo idzie i czy idzie w dobrym kierunku, nie wiedział nawet jak się nazywa. W jego
głowie została tylko jedna myśl: uciekać!
Burza to słabła, to się
wzmagała smagając go wiatrem i siekąc deszczem. Wtem gdzieś w pobliżu uderzył
grom. Potężny huk i porażający blask ocuciły go z zamroczenia. W jednej chwili
przypomniał sobie straszną rzeczywistość, w której się znalazł. W świetle
rozdzierających niebo błyskawic zobaczył, że idzie polną drogą, przy której w
odległości kilkunastu kroków stały ruiny jakiegoś budynku. Skręcił w jego
kierunku i potykając się o zwalone belki wszedł do środka. W jednym rogu
zachowały się resztki dachu. Z jego krawędzi jak z kranu lała się woda. Pił
chciwie mimo, że była lodowata. Zmoczył też szmatę owijającą zmasakrowaną dłoń,
która paliła jak ogniem. Przypomniał sobie o manierce i napełnił ją po brzegi.
Wyczerpany usiadł w kącie na jakiejś drewnianej skrzynce. W głowie mu się
kręciło, wszystko go bolało. Teraz dopiero poczuł,
jak przez przemoczone ubranie zimno
przenika go na wskroś. Dygotał i trząsł się jak liść na wietrze, a jednocześnie
czuł, że trawi go gorączka. Najgorsze było jednak przygniatające poczucie
krzywdy i osamotnienia. Próbował się przemóc, ale po chwili całkiem się
rozkleił i zaczął płakać jak opuszczone dziecko.
- Za co?
Za co? – powtarzał bezradnie.
Opanował się w końcu i zawstydzony własną
słabością zaczął zastanawiać się, co dalej robić. Nie
był w stanie iść, postanowił więc trochę odpocząć. Oparł się wygodniej o
spróchniałą ścianę, głowa opadła mu na pierś. Myśli zaczęły zwalniać i uciekać
gdzieś w niebyt. Zdawało mu się, że jest w domu dziadków i że zbliża się do
niego jakaś postać. Babcia nachyliła się nad nim, dotykając ręką jego czoła i
włosów.
- Babuniu! -
szepnął. - Ratuj!
- Nie bój się
- odparła szeptem, ledwo poruszając wargami - będzie dobrze…
Zmiażdżona
dłoń była napuchnięta i sina. Poprawił jak umiał opatrunek, ale nie miał z
czego zrobić temblaku. Stanął pod resztką ściany by oddać mocz. Bardzo mu
się chciało sikać, ale jakoś nie mógł
zacząć. Wreszcie pojawiły się pojedyncze krople, a za nią wątły strumyk.
Spojrzał na niego odruchowo i z przerażeniem zobaczył, że mocz jest czerwony od
krwi. Zrobiło mu się tak słabo, że byłby upadł gdyby nie oparł się o ścianę. Powoli
usiadł, a właściwie osunął się na mokrą
ziemię. Serce biło mu jak oszalałe, nie mógł złapać tchu. Po dłuższej
chwili opanował przerażenie, ale
wiedział, że jest z nim bardzo źle. Przez udręczony umysł przeszła mu myśl,
żeby już nie torturować się dalszą ucieczką tylko zostać tu i poczekać na
koniec. Jednak natura wojownika nie pozwoliła mu się poddać. Opierając się o
ścianę, wstał z jękiem bólu, wziął gitarę i poszedł chwiejnymi krokami środkiem
błotnistej drogi.
Pogoda
stopniowo się poprawiała. Wiatr zelżał, niebo zaczęło się przecierać, raz i
drugi pokazało się wschodzące słońce. Szedł prosto w jego blask, ale nie
wiedział o tym, bo gorączka z powrotem zawładnęła jego umysłem. Jak automat
brnął przez niekończącą się przestrzeń, mozolnie pokonując kolejne wzgórza i
doliny. Dręczyło go pragnienie. Manierkę opróżnił wkrótce po rozpoczęciu
marszu, a w kałużach zostało tylko rzadkie błoto, więc próbował zdobyć odrobinę
wody liżąc korę i liście napotkanych drzew.
Wysysał właśnie
wilgoć z samotnej polnej gruszy, gdy nagle do brzęczenia i szumu wypełniającego
mu czaszkę dołączył nowy, drażniący dźwięk. Oprzytomniał. Dźwięk szybko
narastał, aż zamienił się w wibrujący huk. Zza wzgórza nagle wyłonił się nisko
lecący helikopter. W otwartych bocznych drzwiach siedział obserwator w
pomarańczowym hełmie lotniczym i lornetą przy oczach. Maszyna przeleciała przed
nim tak blisko i powoli, że mimo plam i błysków przed oczami odczytał białe
litery napisu POLICJA na burcie. Szukali go! Serce podeszło mu do gardła. Instynktownie
przylgnął całym ciałem do pnia. Na szczęście stał za drzewem i w jego cieniu,
więc obserwator go nie dostrzegł. Helikopter wkrótce zniknął za kolejnym
wzgórzem. Poczekał, aż dźwięk silnika ucichł na dobre i dopiero wtedy opuścił
zbawczą gruszę. Otrząsnął się z wywołanego strachem odrętwienia i rozejrzał dokoła.
Plamy i
błyski w polu widzenia nie ustępowały, ale zauważył, że okolica jest bardziej
pagórkowata. Ucieszył się, bo zwiastowało to bliskość Puszczy. Przymglone
słońce pomogło mu oszacował porę dnia. Było już dobrze po południu, ale
postanowił chwilę odpocząć. Starał się nie myśleć o swoim stanie, ale czuł, że
głodny i zmaltretowany jest u kresu sił. Myśli znowu zaczęły mu się mącić, więc
bojąc się zasnąć lub zemdleć, półprzytomny ruszył w drogę. Szedł na oślep,
pogrążony w wywołanych gorączką
przywidzeniach. W przebłysku świadomości zarejestrował tylko, że znowu się
zachmurzyło.
Podniósł
głowę i zobaczył, że ktoś idzie w jego kierunku. Chciał uciekać, ale nie miał
na to siły, a ukryć się nie było gdzie. Postać zbliżała się coraz bardziej, aż
w końcu zobaczył, że to była młoda kobieta w letniej, kwiecistej sukni.
Uspokoił się i czekał na nią cierpliwie, przyszło mu bowiem do głowy, że może
dostanie od niej coś do jedzenia. Kobieta podeszła i stanęła tuż obok. Spojrzał
na nią i krew uderzyła mu do głowy. To była Agata.
- Agata, to ty ? – wyjąkał przez ściśnięte
gardło.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się do niego tym
swoim smutnym, nieobecnym uśmiechem. Ściskała i mięła w rękach naręcze polnych
kwiatów.
- Co ty tu robisz? Masz coś do jedzenia?
Podała mu kwiaty. Wziął je ze zdziwieniem, ale po
chwili wahania zaczął jeść. Usta zalała mu fala takiej goryczy, że ocknął się w
mgnieniu oka. Stał przy jakimś krzaku, a usta miał pełne liści. Wypluł je z
trudem i długo jeszcze odksztuszał lepką ślinę. Czuł przygniatający ból
wywołany wspomnieniem Agaty, i zarazem gorzką ulgę, że tęsknota za nią przedarła się
przez bramy zapomnienia, które próbował za nią zamknąć. Zgarbiony, ze zwieszoną głową powoli
ruszył przed siebie. Wkrótce znowu otoczyły go zwidy, które wciągały go coraz
bardziej i bardziej w czarną, bezdenną pustkę.
- Do domu … Do domu … - powtarzał.
- Policja! Stać!
Odwrócił głowę i spostrzegł dwie ubrano na czarno
postacie wyskakujące z rowu na szosę. Zastygł z przerażenia, ale po chwili
zaczął uciekać niezdarnym truchtem w
przeciwną stronę, samym środkiem drogi. Policjanci ruszyli za nim biegiem.
- To on! Rzuć broń!
Kulejąc, w panice biegł dalej.
Okrzyk: - Stój bo
strzelam! i huk ostrzegawczego wystrzału zlały się prawie w jedno. Dopiero
wtedy uświadomił sobie, że musi uciekać z szosy do Puszczy. Już miał skręcić w
stronę drzew, gdy rozległ się kolejny wystrzał. Nadlatująca z tyłu kula
roztrzaskała gitarę i trafiła go w
plecy. Płomień bólu poraził całe jego ciało. Zatoczył się od uderzenia i padł
na twarz z rozkrzyżowanymi rękami. Po chwili zaczął konwulsyjnymi ruchami
czołgać się do skraju drogi, w stronę lasu. Ostatkiem sił sięgnął do rosnącej
na poboczu kępy trawy, ale tuż przed nią jego ręka opadła na asfalt. Przez
chwilę drżała, aż wreszcie zamarła. Na nieruchomą dłoń kropla za kroplą padał
deszcz.
– Zobacz, z
jaką kosą chodził. Jednego bandyty mniej – powiedział.
W lesie odezwała się sójka. Deszcz wzmagał się, zmywając
z drogi krew.
Wiktor
Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz