Studium samotności
Błękitny, uskrzydlony smok ścigał w mechanicznym tańcu
pomarańczowe lwy zastygłe w skoku z niemym rykiem rozwartych paszcz, i szalone
czarne konie z rozdętymi chrapami i grzywami rozwianymi w nieruchomym galopie. Były
tam też srebrnopióre łabędzie ze skrzydłami rozpostartymi bezsennie w
migotliwej ciemności, i różowe słonie z trąbami modlitewnie wyciągniętymi ku
bezlitosnemu niebu. Smocze skrzydła łopotały w widmowym słońcu niedzielnego
popołudnia, daremnie próbując choćby o cal zbliżyć baśniową bestię do
uciekającej przed nią menażerii. Jednak tak naprawdę nie działo się nic, nic
się nie działo na dziecinnej karuzeli wesołego miasteczka, miotającej się w takt
zgrzytliwej melodii ze starej, astmatycznej katarynki.
Dorośli gardzili jarmarcznymi emocjami karuzeli dla dzieci i
szukali mocniejszych wrażeń, a może nawet namiastki wolności na dużej karuzeli.
Wirując z krzykiem razem z nią, i osobno wokół własnej osi rozkręceni przez
podochoconych sąsiadów nie zauważali, że ich chwilowa swoboda sięgała tylko na
odległość łańcuchów mocujących ich krzesełka do karuzeli, a oni sami byli do
tych krzesełek przytwierdzeni łańcuchami, oczywiście dla ich własnego
bezpieczeństwa.
Po lunaparku kłębiły się tłumy i trudno powiedzieć, co było
bardziej nierealne: urojone zwierzęta dziecięcej karuzeli czy rzekomo realnie istniejący ludzie,
których tekturowe sylwetki poruszał milczący wiatr. Goście błąkali się wśród
budek z cukrową watą mającą wynagrodzić im niezrealizowane dziecięce marzenia,
a potem, wciąż niepocieszeni wchodzili do salonu wróżb z Cyganką zastygłą w
zadumie nad szklaną kulą. Mieli nadzieję dostać od niej poczęstunek z placka lekkostrawnego życia z nadzieniem ze świetlanej przyszłości, jednak nie wszyscy otrzymywali
to, na co liczyli, a może dostawali za mało, więc by mimo wszystko poczuć się
lepiej od innych odwiedzali potem gabinet krzywych luster. Pękali ze śmiechu
widząc swoje zdeformowane odbicia, a potem uciekali z krzykiem sprzed
ostatniego lustra – jedynego, które pokazywało prawdę, ale oni o tym nie
wiedzieli.
Szli odświętnie ubrani stateczni ojcowie rodzin pod rękę z
nobliwymi paniami domu, o niedzielnie wyprasowanych twarzach, pełnych niedzielnego
namaszczenia po niedzielnej mszy. Ich brzuchy pełne były
niedzielnego obiadu ze święconego rosołu i błogosławionego kotleta schabowego z nieposzlakowanymi ziemniakami i cnotliwą tartą marchewką. Ich myśli były pełne skrytej chęci na jakiś
mały grzech albo i większe łajdactwo, bo przecież ksiądz właśnie
odpuścił im winy, i z pewnością odpuści kolejne.
Szli starcy, którzy żądali od reszty życia wszystkiego,
czego nie żądali od siebie samych przez minione lata. Pełni urazy do obojętnego
losu i zapiekłego gniewu do ukochanych bliźnich kuśtykali na uschniętych
kikutach marzeń w coraz krótszą przyszłość, aż do nieubłaganego, budzącego lęk
końca, którego grozy nie łagodziła nawet obietnica zbawienia.
Szły małe dzieci z ukochanymi plastikowo martwymi zabawkami
w ręku, i ozdobionymi wstążkami ukochanymi pieskami, zarówno żywymi jak i martwymi,
przy czym te, które były martwe wypchano i zaopatrzono w kółka, żeby mogły
udawać żywe. Małe dzieci dawały się nabrać na tą mistyfikację, w końcu
oszukiwano je dla ich dobra.
Szli modnie ubrani w miałką odmianę elegancji, dobrze
rokujący młodzieńcy z dobrych domów, którzy chętniej odwiedziliby lupanar niż
lunapark, ale w niedzielę im nie wypadało, więc póki co z dyskretnie ukrytym
znudzeniem imitowali dobry humor i dobre maniery. Naprzeciwko nich szli
niemodnie ubrani, źle rokujący młodzieńcy ze złych rodzin, zataczając się w
oparach nierzeczywistości i to było pomimo wszystko bardziej szczere.
Szły sztucznie roześmiane, ukradkiem zerkające na boki młode
dziewczyny w kolorowych, rozwianych w słońcu sukienkach, z głowami wyniośle
zadartymi, pod których nieskazitelnym czołem już rodziła się jeszcze
nieuświadomiona chęć oddania się brudnemu koniokradowi w cuchnącej piwem i moczem
spelunie. Deptały cień Bezgwiezdnego bucikami, gdy mijały go z pogardą, bo nie
umiałyby zrozumieć nieba nawet, gdyby do nich krzyczało.
Bezgwiezdny stał nieruchomo pośrodku niezmierzonej pustki
wszystkiego, a przed oczami, w styropianowej mgle migały mu na przemian tęczowe
smugi złudnych zwierząt dziecięcej karuzeli i puste oczy gości lunaparku. W
lodowatym podmuchu świadomości myśli kłębiły się w jego eksplodującej głowie jak
płatki śniegu, aż po rozpłomieniony wieczną czernią horyzont. Wirowały to unosząc
się, to opadając w odwiecznej walce życia i śmierci, aż wreszcie przysiadły jak
nastroszone ptaki na spłowiałym szyldzie starej cyrkowej strzelnicy z otwartą
burtą. Zimnym, fosforycznym blaskiem wyśniły na nim napis: „Loteria i strzelnica
sportowa – każdy strzał wygrywa”.
Oświetlony jego cieniem pracownik lunaparku blaszanym głosem
reklamował swój przybytek przewalającym się tłumom tłumacząc, że skoro Pan Bóg
kule nosi, każdy strzał to loteria, więc formalnie wszystko się zgadza. I
ludzie korzystali chętnie z taniej okazji zakosztowania gorzkiego smaku
wygranej, strzelając z szyderczo pokręconych wiatrówek do szklanych podstawek,
na których tkwiły stada papuzio kolorowych glinianych ptaków i naiwnych misiów
z kobaltowej porcelany.
Pchnięty nieznoszącym sprzeciwu impulsem Bezgwiezdny znalazł
się nagle w strzelnicy, gdzie wetknięto mu do rąk broń gotową do strzału. Przez
zamknięte oczy widział tylko kolorową plątaninę ptasich piór i wykrzywione w bolesnym
uśmiechu pyszczki kobaltowych misiów. Nacisnął spust bez celowania, ale z
pewnością nie bezcelowo, bo przecież każdy strzał wygrywa, prawda?
Pijany lot posłańca losu, małego stalowego pocisku skończył
się, gdy zamiast w szklaną podstawkę trafił w skrzydło glinianego ptaka.
Bezgwiezdny otworzył oczy bo poczuł, że blaszanogłosy trąca go podając pomalowanego
w papuzie kolory glinianego ptaka ze skrzydłem ukruszonym przez śrut. Wziął go
z wahaniem, ale w końcu miał do niego prawo, bo to była jego zdobycz, bo
przecież każdy strzał wygrywa, prawda ?
Nie wiedział co robić z trofeum, bo ręce miał zajęte
dźwiganiem pustki, aż w końcu schował glinianą figurkę do kieszeni. Spostrzegł,
że dłoń ma wilgotną od lepkiej czerwieni, ale nie wiedział, czy to tylko starta
farba czy krew zranionego ptaka, a sprawdzić tego nie mógł, bo ręce miał przecież
zajęte dźwiganiem pustki.
Poczuł się zmęczony tym nierozstrzygniętym dylematem, więc
poszedł poza gwar tłumu, na obrzeże lunaparku, w cień starych cyrkowych wozów próchniejących
we wspomnieniu dawnej chwały. Chciał usiąść w splątanych wiatrem dumnie
wysokich trawach, ale jego uwagę zwrócił jeden z wozów stojących na uboczu, ze
wszystkich najbardziej opuszczony i samotny. Z trudem odcyfrował zatarty napis:
„Gabinet osobliwości” i po chwiejnych schodkach wspiął się do zamkniętych
drzwi.
Ustąpiły pod dotknięciem lepkiej od czerwieni ręki, z
posępnym skrzypieniem wpuszczając go do pachnącego stęchlizną i melancholią wnętrza.
Było ono pogrążone w szarym półmroku, bo zasnute pajęczynami szyby i zakurzone firanki
wpuszczały niewiele światła. Gabinet wypełniały szafy i gabloty, w większości
oszklone, z półkami i przegródkami opisanymi etykietami ręcznie wypełnionymi
czarnym tuszem, wyblakłym ze starości. Gruba warstwa kurzu przesłaniała zbiory,
więc by je obejrzeć otwierał i zamykał drzwiczki, wysuwał i zasuwał szuflady. Znajdował
w nich słoje z dwugłowymi płodami rozmaitych gatunków zanurzonymi w mętnej
formalinie, kolorowe kolekcje zasuszonych motyli, równie kolorowe okazy
migotliwych minerałów, wypchane zwierzęta z końca świata, szklanymi oczami
patrzące z niemym wyrzutem na Bezgwiezdnego, i długie wzorzyste wężowe skóry.
Przeżarte czasem deski podłogi uginały się pod jego nogami, i pewnie dlatego
martwe zwierzęta wierciły się w swoich więzieniach, a skóry węży wiły w pełnym
jadu tańcu, i tylko minerały pozostały lodowato obojętne w swym doskonałym bezruchu.
W kącie, obok poplamionego kwasami stołu z mosiężnymi lunetami i mikroskopami, stał
szkielet człowieka z kościami kunsztownie powiązanymi miedzianym drutem, uśmiechając
się szyderczo do niespodziewanego gościa. Na ścianach wisiały stare mapy
nieistniejących lądów i oceanów, oraz zszarzałe zdjęcia i ryciny przedstawiające
wszelkie ułomności ludzkiej menażerii: karły, olbrzymy, cyklopy i kobietę z
brodą.
Środek gabinetu zajmowało wielkie biurko, na którego blacie
zdobionym kunsztowną intarsją w zawiłe wzory stała na marmurowym postumencie wielka
szklana kula o lustrzanej powierzchni, nie odbijającej w zapadającym mroku niczego
poza bezdenną pustką. W biurku była tylko jedna szuflada, i tylko ona w całym
pomieszczeniu była zamknięta. Nigdzie nie było klucza, więc Bezgwiezdny nie
wiedząc, co robić wyjął z kieszeni pokiereszowanego glinianego ptaka. Po omacku
trafił jego dziobem w zamek, który otworzył się bezszelestnie. Schował z
powrotem ptaka i wysunął szufladę.
Ciemność gabinetu rozjarzyła się drgającym światłem miriadów
kolorów, którego wibrujące promienie wiły się, splatały i rozpierzchały, a
wszystkie razem i każde z osobna były jednością w uporządkowanym chaosie
chaotycznego porządku. Źródłem tego osobliwego światła były trzy fraktalne
kryształy w kształcie małych, przezroczystych kul. Bezgwiezdny wziął je do
ręki i poczuł, jak są zimne, gładkie i ciężkie. W tej krótkiej chwili tyle mu
obiecały, że poczuł jak bardzo nie chce ich oddać i schować z powrotem do
ciemnej szuflady, chciał żeby zostały z nim, bo były dla niego ważniejsze niż trzy
ostatnie kromki chleba w czas głodu, niż trzy ostatnie naboje w czas wojny.
Dlatego ukradkiem włożył je do kieszeni obok glinianego ptaka, bo ręce miał
przecież zajęte dźwiganiem pustki.
Wyszedł z duchoty i mroku gabinetu przez skrzypiące swą żałobną
pieśń drzwi, prosto w oślepiające słońce i dzwoniący ciszą upał Sahary.
Burożółty piach przesypywał się z cichym szelestem przy każdym jego kroku.
Wokół, aż po horyzont rozciągało się morze wydm i tylko wbite w piach czerwone
chorągiewki wytyczały drogę. Gardło miał wyschnięte na wiór i było mu potwornie
gorąco, sięgnął więc do kieszeni, by poczuć chłód kryształów. Znalazł tylko dwa. Jeden kryształ zniknął, ale Bezgwiezdny wiedział, że go nie
zgubił. Domyślił się, że wrócił do swojego świata, do ciemnej szuflady biurka w
gabinecie osobliwości starego lunaparku. Było mu trochę żal, ale rozumiał, że
tamta rzeczywistość potrzebowała kryształu, bo mieścił się w nim plan jej
istnienia bez którego nie mogła się odtworzyć.
Pewnie rozpatrywałby dłużej ten dziwny przypadek, ale
śpieszył się na wyjątkową walkę bokserską dwóch światowych championów wagi
ciężkiej: mistrza Anglii i mistrza Niemiec. Ich pojedynek miał odbyć się parę lat
wcześniej, lecz wybuchła wojna i z oczywistych względów nie doszedł do skutku.
Dopiero niedawno wywiady walczących w Libii wojsk brytyjskich i niemieckiego Afrika Korps odkryły, że jednostki, w których służyli obaj bokserzy stoją dosłownie o
kilkaset metrów naprzeciwko siebie, i wtedy pojawiła się szansa na stoczenie
zaległej walki o mistrzowski pas. Ze względów propagandowych trudno było
przepuścić taką okazję, dlatego przy milczącym poparciu sztabów wrogich armii
ogłoszono nieoficjalne zawieszenie broni na jeden dzień. Wieść o pojedynku obu
asów rozeszła się lotem błyskawicy po
całym froncie i kto żyw podążał przez piaski Sahary, by obejrzeć to niezwykłe
wydarzenie.
Bezgwiezdny nie pamiętał, skąd wiedział o tej walce,
nie wiedział nawet, że jest kibicem bokserskim, ale szedł bez wytchnienia przez
jałowe pustkowia, trzymając kryształ w ustach dla ochłody. Był już u kresu sił,
gdy wreszcie w luce między wydmami dostrzegł dolinę, pełną wojskowych pojazdów
i tłumów ludzi, zarówno wojska jak i tubylców, kłębiących się w oczekiwaniu na galę
sportową mającą się rozpocząć po zachodzie słońca. W tym momencie zorientował
się, że jest nagi. Jego ubranie zniknęło wraz z drugim kryształem i glinianym
ptakiem.
Wiedział, że to kryształ zabrał mu ubranie by go
ukarać za kradzież w gabinecie osobliwości, a teraz z pewnością powrócił do
swojej szuflady, tak jak pierwszy. Zrozumiał też, że kara była nieunikniona,
więcej - to właściwie nie była kara, ale kryształ musiał przywrócić Wszechświat
do równowagi, której był strażnikiem. To odkrycie olśniło go myślą, że oto kryształ
dał mu szansę naprawy maleńkiej rysy w równowadze, którą było zranienie
glinianego ptaka. Z nieomylną pewnością wiedział, że ptak czeka z krwawiącą
raną na jego pomoc w obozowisku, gdzieś w ruinach
Nowego Jorku. Nie myślał już o wieczornej walce mistrzów boksu, chciał jak
najszybciej dotrzeć do ptaka, wobec którego tyle zawinił.
Kryjąc się między skarlałymi drzewami i poskręcanymi
resztkami wypalonych atomowym ogniem żelbetonowych konstrukcji pobiegł w stronę
majaczących na horyzoncie ruin drapaczy chmur Manhattanu. Po drodze raz i drugi
widział przechodzące w pewnej odległości grupki ocalałych ludzi, którzy śmiali
się z jego nagości. Zmęczony i zziajany, ze stopami poranionymi gruzem i
rozbitym szkłem, dotarł w końcu do obozowiska, a właściwie szałasu z dykty i kawałków
folii. Szybko włożył na siebie wyciągnięte z plecaka stare ciuchy i zajął się
ptakiem leżącym bez ruchu w kącie szałasu, w tekturowym pudełku po niepotrzebnym
zegarze. Z przestrzelonego skrzydła sączyła się krew, którą przesiąkło całe
pudełko. Przewiązał skrzydło delikatnie, najlepiej jak umiał, ale wiedział, że
z ptakiem jest źle.
Na zewnątrz rozległ się skrzekliwy, rozkazujący głos.
Bezgwiezdny wyczołgał się z szałasu i stanął oko w oko z wielkim, ponuro
zarośniętym oprychem. Mrużąc przekrwione oczy drab powiedział, że jest
gangsterem, a tu jest jego rewir i zażądał sto dolarów za
prawo w nim zamieszkania. Bezgwiezdny nie miał pieniędzy, powiedział to
gangsterowi i dodał, że jest tu tylko dla ratowania rannego ptaka. Na te słowa
bandzior tak się zdumiał, że zaniemówił, dopiero po chwili cichym głosem poprosił
o możliwość zobaczenia ptaka. Gdy wyszedł z powrotem z szałasu, miał oczy pełne
łez. Powiedział, że nigdy w życiu nie widział ptaków, że zna je tylko ze zdjęć
i z piosenki, którą dawno temu śpiewała mu jego babcia, i zaofiarował sto dolarów
na leczenie rannego. Bezgwiezdny podziękował za tak hojny datek, ale
powiedział, że jest tu obcy i nie wie, gdzie szukać lekarza i spytał, czy może
uprzejmy pan gangster mógłby go tu sprowadzić? Wciąż łykający łzy bandzior z
radością się zgodził i natychmiast pobiegł po pomoc.
Bezgwiezdny wyniósł ptaka z szałasu w nadziei, że
będzie mu lżej oddychać. Patrząc na niego zastanawiał się nad sobą, a
konkretnie, kim lub czym jest i skąd pochodzi, skoro wszędzie był obcy: w
ruinach Nowego Jorku i na libijskiej pustyni, i w starym lunaparku, a niczego
innego nie pamiętał. Pamiętał za to, że zawsze i wszędzie był bezbronny,
bezdomny, bezgwiezdny. Szukając klucza do siebie pomyślał o kryształach, z
których ostatni, od chwili utraty ubrania wciąż ściskał w ręku, bo porzucił dla
niego dźwiganą w niej pustkę. Z absolutną jasnością uwolnionej od iluzji
świadomości zrozumiał, że wszystko, co było, jest i będzie, zapisano w tych
trzech kopiach rzeczywistości. Były wieczne i niezniszczalne, bo nawet
najmniejszy ich okruch był kompletną matrycą całego Wszechświata. Czymże jednak
był ten najmniejszy okruch, jeśli nie geometrycznym punktem, matematyczną
pustką, niczym, jednak pełnym informacji czyli inteligencji ? Świadomością ?!
Nagle pojął, co znaczy „nicość jest wszystkim, wszystko jest nicością”. Nieważne
kim lub czym jest on sam, oto jest !!! Powtarzał
słowo „jestem” najpierw z niedowierzaniem, potem z triumfem, a na koniec z
bólem.
Siedział jak skamieniały z całą tą swoją porażającą,
przytłaczającą, nikomu niepotrzebną wiedzą i bezradnie patrzył, jak ptak w
agonii powoli szarzeje i znika. Podeszła do niego jakaś dziewczyna, i nie
patrząc na nią wiedział, że to ona, Złocistobrązowa. Zapytała go, dlaczego ptak
znika ? Odpowiedział, że kiedyś pięknie śpiewał, a teraz umiera, więc jego
ciało znika tak, jak znikła jego pieśń. Chciał jej jeszcze powiedzieć, że pieśń
milknie, gdy odpowiada jej tylko echo, ale Złocistobrązowa już odeszła. W mroku
dnia zapłonęła latarnia, oświetlając drogę zbłąkanego wędrowca, by mógł
bezpiecznie trafić do domu, w którym nikt na niego nie czeka.
Ptak umierał, a tęczowa łza zastygła w jego źrenicy szarzała
i gasła, by nagle w apokaliptycznej eksplozji oślepiającej czerni stać się najgłębszą
tajemnicą, ostateczną czarną dziurą Kosmosu pochłaniającą światy i istoty, rozpaczliwie
samotne i wciąż oddalające się od siebie w mroźnej ciszy i pustce bezmiaru. W
tej samej chwili trzeci, ostatni kryształ wyślizgnął się z ręki Bezgwiezdnego,
by wrócić do szuflady biurka w gabinecie osobliwości, albowiem niczyje imię nie
będzie wymazane z księgi życia. Rozszerzający się wir czarnej otchłani
żarłocznie wsysał wszystko dookoła, aż w końcu wciągnął i Bezgwiezdnego. Mknąc opętańczo
przez niezliczone wymiary bezkresnej przestrzeni i czasu przekroczył wreszcie ostateczną
granicę, ukrytą bramę prowadzącą do praźródła sensu i bezsensu istnienia. Stał
się cząstką i zarazem całością doskonałej Nicości, kryjącej się za imieniem Boga.
***
Wszystko, co się dzieje, dzieje się w odwiecznej spirali zdarzeń,
jak nieskończone wirowanie pogrążającej się w oceanie czasu dziecinnej karuzeli
w lunaparku. Dlatego, być może właśnie w tej chwili, w starym gabinecie osobliwości ktoś sięga do
szuflady, w której …
Wiktor Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz