Kończył się sierpień i kończył się dzień – jeszcze
jeden dzień na szlaku. Szedłem kamienistą, polną drogą wiodącą wśród łagodnych wzgórz,
pokrytych kobiercem łąk, pól i drzew. W zapadającym mroku stopniowo rozbłyskiwały
gwiazdy, a gdzieś na horyzoncie rozżarzały się światła odległych wsi. Było
jeszcze całkiem ciepło, ale z dolin ciągnęło już chłodem i jakimś niewymownym
smutkiem. Od dłuższego czasu rozglądałem się za dogodnym miejscem na nocleg, aż
wreszcie znalazłem zaciszny zagajnik, gęsto porośnięty brzozami i sosnami.
Wybrałem miejsce na biwak na środku małej polanki i po kwadransie namiot był
rozłożony, w wykopanym dołku paliło się małe ognisko, a ja kucharzyłem. Kolacja
nie była zbyt wykwintna, ale gorąca herbata poprawiła mi humor i pomogła
zapomnieć o zmęczeniu.
Siedziałem przy ognisku grzejąc obolałe stopy, gdy wtem
gdzieś blisko usłyszałem trzask łamanej gałęzi i po chwili tuż za kręgiem
światła z ogniska stanął jakiś człowiek. Przestraszyłem się i odruchowo
złapałem za nóż.
- Kto tam ? – krzyknąłem.
Ciemna postać postała chwilę, po czym z widocznym
wahaniem zrobiła kulejąc dwa kroki. W migotliwym blasku ognia stanął stary,
biednie ubrany człowiek. Z długimi, siwymi włosami i sięgającą piersi brodą wyglądał
jak ascetyczny święty z obrazów dawnych mistrzów. Mimo ciepłej pory roku miał
na sobie długi, zimowy płaszcz, przez którego dziury i zetlałość wyłaziła
watolina. Na głowie tkwiła czapka uszatka z
zawiązanymi u góry nausznikami. Stare, wojskowe spodnie i rozpadające się buty
z cholewami dopełniały żebraczego stroju. Za wyposażenie służyła mu torba przewieszona
na pasku przez szyję, w jednej ręce trzymał sfatygowaną reklamówkę, a w drugiej
kij, którym się podpierał.
Wybełkotał coś niezrozumiale.
- Nie rozumiem. Czego chcecie ? – mimowolnie użyłem
liczby mnogiej.
Starzec po chwili wahania powtórzył, z wysiłkiem
wymawiając słowa. Tym razem zrozumiałem.
- Dej chleba, panie …
To było takie zaskoczenie, że aż zabrakło mi tchu. Przez
chwilę nie wiedziałem, co robić. Wreszcie ochłonąłem i zaprosiłem dziadka, by
usiadł przy mnie. Stał niezdecydowany, przestępując z nogi na nogę. Widząc to
wygrzebałem z plecaka chleb i słoninę, pokroiłem i podałem mu kromkę na
wyciągniętej dłoni.
Usiadł. Blisko mnie, a jednocześnie na tyle daleko,
by w każdej chwili móc uciec, jak dzikie zwierzę czy raczej ktoś, kogo wiele
razy ludzie skrzywdzili i teraz nie miał już do nikogo zaufania. Wziął jedzenie
i zaczął je łapczywie jeść. Widać było, że jest naprawdę głodny, i to nie
głodem dzisiejszym czy wczorajszym, ale głodem kogoś, kto dawno nie zjadł do
syta. Zrobiłem mu herbatę, pił ją małymi
łykami, siorbiąc i mlaskając.
Pachniał przedziwną mieszanką woni, w której odór dawno
niemytego ciała mieszał się z zapachem lasu, łąk i pół, oraz tą ledwo uchwytną
nutą szczególnego zapachu biedy, samotności i opuszczenia, tak
charakterystycznego dla ludzi żyjących poza społeczeństwem. Skończył jeść, więc
zrobiłem mu drugą kromkę. Nie zjadł jej, choć z pewnością był jeszcze bardzo
głodny. Zawinął ją w jakąś szmatkę i schował do torby.
- Dziękuję, panie … Bóg zapłać …
Z trudem rozumiałem, co mówi, bo nie dość, że
bełkotał z powodu poważnych braków w uzębieniu, to jeszcze posługiwał się
dziwną gwarą, jakby kielecką, ale w jakiejś archaicznej odmianie. Zaczął się
zbierać do odejścia.
- Co robicie dziadku ? Gdzie chcecie iść po nocy ? Zostańcie.
Przy ognisku ciepło, a razem będzie nam raźniej.
Spojrzał na mnie zaskoczony, chwilę nic nie mówił.
- Bede wom ino wadzieł. Przecie jo jestem gupi Cesiu
łod krów …
- Nie wadzicie mi. Zostańcie dziadku. Rano zjemy
śniadanie i każdy pójdzie w swoją stronę.
Może to obietnica śniadania sprawiła, ale po chwili wahania stary zdecydował się zostać
ze mną. Dobrą chwilę siedzieliśmy przy ognisku w milczeniu. W końcu dorzuciłem
drewna i zapytałem:
- A skąd i dokąd dziadku idziecie, jeśli wolno
spytać ?
Mój niespodziewany gość nie odpowiedział od razu.
Zebrał się wreszcie w sobie i z jego ust popłynęła opowieść tak niezwykła, że
wprost trudno w nią uwierzyć. Ja wierzę.
Starzec mówił niechętnie, jakby lękliwie, powoli
dobierając słowa, których zresztą często mu brakowało. Chwilami milkł i
zamyślał się patrząc w mrok. I znów zaczynał, a ja pochylałem głowę coraz niżej.
Krótkie, urywane zdania, którymi opowiadał historię swojego życia, jak salwy z
karabinu przeszywały moje serce.
Czesio urodził się „we wojne”, ale gdzie i kiedy –
nie wiedział. Ojciec zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym Gross-Rosen, matkę
pamiętał jak przez mgłę. Ich dom został spalony pod koniec wojny, więc zaraz po
wyzwoleniu owdowiała matka z małym Czesiem przenieśli się na kielecką wieś do
krewnej. Była to kobieta samotna i bezdzietna, która serdecznie się nimi zaopiekowała.
Matka chłopca była bardzo chora na płuca, pewnie na gruźlicę, bo „cięgiem jom
kasel dusieł” i wkrótce umarła. Z ciotką Czesio mieszkał parę lat i było mu z
nią dobrze – pamięta ciasta pieczone na Święta. Swojego nazwiska nie zna,
pamięta za to nazwisko ciotki: Okła. Niestety ciotkę „zabieła masyna” (zapewne samochód
lub sprzęt rolniczy podczas prac polowych) . Gospodarstwo
przejął jej brat, który je szybko sprzedał, a małego zabrał do siebie, do zapadłej
wsi gdzieś w odległych stronach. Czesio nie miał żadnych dokumentów, nie
wiadomo było, ile ma lat, zapewne około siedmiu, ale „wuj” nie posłał go do
szkoły tylko do ciężkiej pracy w swoim gospodarstwie. Chłopiec pasł zwierzęta i
zajmował się ich obrządkiem. Spał w oborze na stryszku nad krowami, nie był
wpuszczany do domu gospodarzy nawet na Wigilię. Podłe jedzenie zostawiali mu w
garnku na progu obory, ale zdarzało się, że z głodu podbierał uparowane
ziemniaki przeznaczone dla kur i świń. Zwierzęta były zresztą jego jedynymi
przyjaciółmi. Nie miał kontaktu z ludźmi, nawet do kościoła nie chodził, nie
rozmawiał z obcymi, bo wuj straszył go, że „milicyja” zabierze go do więzienia
za brak dokumentów. Na wsi nazywano go „gupi Cesiu”, bo w rzadkich wolnych
chwilach czy podczas pasienia krów lubił gapić się w niebo. Obserwacja nieba
była jego jedyną rozrywką, bo chmury przypominały mu zwierzęta i przedmioty, i
„cięgiem sie tam cuś rusało”. Pasąc krowy jako nastolatek poznał dziewczynę,
która z wielkiego miasta przyjechała na lato do krewnych. Polubił ją, bo się z
niego nie śmiała. Pokazała mu książkę z literami i obrazkami i nauczyła pisać
parę wyrazów. Do dziś pamiętał, jak się je pisze: „prund i hocyk to As, prund, obaluno
laga i prund to Ala”. Nie rozumiałem, o co chodzi z tym prundem, hocykiem i
lagą, więc stary zaczął rysować patykiem na ziemi i wtedy okazało się, że prund
to podwójny słup elektryczny w kształcie litery A, hocyk to haczyk na ryby w
kształcie litery S, a obaluno laga to laska odwrócona „do góry nogami” w
kształcie litery L. Sprytnie to sobie wymyślił i był to dowód, że nie zasłużył na
miano wioskowego głupka. Kontakty młodych były zupełnie niewinne, ale ktoś
zobaczył ich razem i wybuchła straszna awantura. Gospodarze ciężko pobili
Czesia (to od tego okulał) i wygnali ze wsi. Młody chłopak wydobrzał, ale chyba
do dziś nie pogodził się z utratą tej, która być może była miłością jego życia.
- Małgosia ji beło, Małgosia – powtarzał z goryczą.
Więcej jej nie spotkał. Przez całe lata pracował u
różnych gospodarzy jako parobek, wykonując najcięższe prace na roli i w lesie
za marną strawę i dziurawy dach nad głową. Żył jak dzikus: radia nie słuchał,
telewizji nie oglądał. Dla niego czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych. Jakimś
cudem władza nigdy się nim nie zainteresowała, widocznie nie było go w żadnej ewidencji.
Na swoje szczęście nigdy poważnie nie chorował, jednak z biegiem czasu sił do
pracy miał coraz mniej i stopniowo stał się włóczęgą tułającym się po świecie o
żebranym chlebie. Od kilku lat szuka wsi, w której kiedyś mieszkał z matką i
ciotką w nadziei, że ktoś powie mu, kim jest.
Stary człowiek umilkł. Ukryłem twarz w dłoniach. Jego
opowieść była wstrząsająca, ale najbardziej uderzyło mnie, że z jego ust nie
padło ani słowo skargi. Byłem tak psychicznie rozbity, że po prostu nie
wiedziałem, co powiedzieć. Zresztą cokolwiek bym powiedział, było bez znaczenia wobec straszliwej krzywdy,
która spotkała tego człowieka. Pochyliłem się do niego i położyłem mu rękę na
ramieniu. Nie drgnął, nie odtrącił jej. Chciałem przerwać dręcząca ciszę, więc
wybełkotałem, że życzę mu, by odnalazł spokój. Pokiwał głową w podziękowaniu.
Ogień wygasł. Czas było iść na spoczynek. Zapytałem
go, czy ma na czym spać. Wskazał na swój ubogi bagaż i jakby z rezygnacją
powiedział:
- Tam mom wsyćko.
Życzyłem mu dobrej nocy i wsunąłem się do namiotu.
Słyszałem jak rozkłada swoje graty i po chwili cisza ogarnęła nasze małe
obozowisko.
Nie mogłem zasnąć. Leżałem z otwartymi oczami i ściśniętym
sercem, wciąż przeżywając jego opowieść. Myślałem
o tym, jak niesprawiedliwie los dzieli szczęście między ludzi. Człowiek się
stara, jest pełen dobrej woli, a i tak wszelkie wysiłki i nadzieje idą w
niwecz. Jesteśmy tylko pionkami w loterii życia. Wśród tych niewesołych myśli w
końcu zasnąłem.
Obudziłem się wcześnie rano. Nad lasem wstawał świt,
wokół śpiewały ptaki. Wyszedłem z namiotu i od razu zobaczyłem, że starego człowieka
już nie ma. Odszedł cicho, zabierając ze sobą swój gorzki los. Jakie ścieżki go
poprowadzą i dokąd ? Czy odnajdzie swoją przeszłość, jak tego pragnął ?
Szybko rozpaliłem ognisko, zagotowałem herbatę, coś
zjadłem. Zagasiłem piaskiem ogień, spakowałem graty, zarzuciłem plecak na
ramiona. Jeszcze raz rzuciłem okiem na obozowisko i odszedłem stamtąd, czując w
duszy przygniatający ciężar.
Szedłem cały dzień. Droga wiodła przeważnie
dolinami, ale jej ostatni odcinek prowadził przez wysokie wzgórze. Zbliżał się wieczór
i byłem bardzo zmęczony, więc blisko szczytu zatrzymałem się na krótki
odpoczynek i coś w rodzaju kolacji. Zjadłem skromną przekąskę, popiłem wodą z
manierki i postanowiłem wejść na chwilę bez plecaka na wzgórze, żeby się
rozejrzeć i sprawdzić dalszą drogę. Po chwili dotarłem na szczyt i spojrzałem
przed siebie. Pod ogromną kopułą nieba leżała zasnuta melancholijną mgiełką
dolina, będąca celem mojej podróży. Stałem chwilę w bezruchu i patrzyłem na nią
z uczuciem triumfu, ale i goryczy, bo cena tej chwili była za wysoka. Zanim wróciłem
po plecak, spojrzałem jeszcze na pokryte chmurami niebo i wtedy go zobaczyłem.
Wielki, biały żaglowiec płynął samotnie pośród spienionych fal wzburzonego
morza. Połamane maszty niosły resztki żagli, kadłub był potrzaskany, ale statek
dumnie płynął naprzód. Z zapartym tchem patrzyłem na jego majestatyczny, pełen
chwały rejs. Nie zbaczając ani na jotę z kursu żaglowiec płynął wprost w
gorejącą czerwienią otchłań zachodzącego słońca. Rozżarzał się coraz bardziej,
aż wreszcie rozbłysły migotliwe płomienie i w kilka chwil ogień ogarnął go
całego. Płonąc jak stos ofiarny wpłynął w rozwartą paszczę przeznaczenia…
Wiktor
Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz