wtorek, 14 lutego 2017

Obserwator nieba



Kończył się sierpień i kończył się dzień – jeszcze jeden dzień na szlaku. Szedłem kamienistą, polną drogą wiodącą wśród łagodnych wzgórz, pokrytych kobiercem łąk, pól i drzew. W zapadającym mroku stopniowo rozbłyskiwały gwiazdy, a gdzieś na horyzoncie rozżarzały się światła odległych wsi. Było jeszcze całkiem ciepło, ale z dolin ciągnęło już chłodem i jakimś niewymownym smutkiem. Od dłuższego czasu rozglądałem się za dogodnym miejscem na nocleg, aż wreszcie znalazłem zaciszny zagajnik, gęsto porośnięty brzozami i sosnami. Wybrałem miejsce na biwak na środku małej polanki i po kwadransie namiot był rozłożony, w wykopanym dołku paliło się małe ognisko, a ja kucharzyłem. Kolacja nie była zbyt wykwintna, ale gorąca herbata poprawiła mi humor i pomogła zapomnieć o zmęczeniu.

Siedziałem przy ognisku grzejąc obolałe stopy, gdy wtem gdzieś blisko usłyszałem trzask łamanej gałęzi i po chwili tuż za kręgiem światła z ogniska stanął jakiś człowiek. Przestraszyłem się i odruchowo złapałem za nóż.

- Kto tam ? – krzyknąłem.

Ciemna postać postała chwilę, po czym z widocznym wahaniem zrobiła kulejąc dwa kroki. W migotliwym blasku ognia stanął stary, biednie ubrany człowiek. Z długimi, siwymi włosami i sięgającą piersi brodą wyglądał jak ascetyczny święty z obrazów dawnych mistrzów. Mimo ciepłej pory roku miał na sobie długi, zimowy płaszcz, przez którego dziury i zetlałość wyłaziła watolina. Na głowie tkwiła czapka uszatka z zawiązanymi u góry nausznikami. Stare, wojskowe spodnie i rozpadające się buty z cholewami dopełniały żebraczego stroju. Za wyposażenie służyła mu torba przewieszona na pasku przez szyję, w jednej ręce trzymał sfatygowaną reklamówkę, a w drugiej kij, którym się podpierał.

Wybełkotał coś niezrozumiale.

- Nie rozumiem. Czego chcecie ? – mimowolnie użyłem liczby mnogiej.

Starzec po chwili wahania powtórzył, z wysiłkiem wymawiając słowa. Tym razem zrozumiałem.

- Dej chleba, panie …

To było takie zaskoczenie, że aż zabrakło mi tchu. Przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Wreszcie ochłonąłem i zaprosiłem dziadka, by usiadł przy mnie. Stał niezdecydowany, przestępując z nogi na nogę. Widząc to wygrzebałem z plecaka chleb i słoninę, pokroiłem i podałem mu kromkę na wyciągniętej dłoni.

Usiadł. Blisko mnie, a jednocześnie na tyle daleko, by w każdej chwili móc uciec, jak dzikie zwierzę czy raczej ktoś, kogo wiele razy ludzie skrzywdzili i teraz nie miał już do nikogo zaufania. Wziął jedzenie i zaczął je łapczywie jeść. Widać było, że jest naprawdę głodny, i to nie głodem dzisiejszym czy wczorajszym, ale głodem kogoś, kto dawno nie zjadł do syta.  Zrobiłem mu herbatę, pił ją małymi łykami, siorbiąc i mlaskając.

Pachniał przedziwną mieszanką woni, w której odór dawno niemytego ciała mieszał się z zapachem lasu, łąk i pół, oraz tą ledwo uchwytną nutą szczególnego zapachu biedy, samotności i opuszczenia, tak charakterystycznego dla ludzi żyjących poza społeczeństwem. Skończył jeść, więc zrobiłem mu drugą kromkę. Nie zjadł jej, choć z pewnością był jeszcze bardzo głodny. Zawinął ją w jakąś szmatkę i schował do torby. 

- Dziękuję, panie … Bóg zapłać

Z trudem rozumiałem, co mówi, bo nie dość, że bełkotał z powodu poważnych braków w uzębieniu, to jeszcze posługiwał się dziwną gwarą, jakby kielecką, ale w jakiejś archaicznej odmianie. Zaczął się zbierać do odejścia.

- Co robicie dziadku ? Gdzie chcecie iść po nocy ? Zostańcie. Przy ognisku ciepło, a razem będzie nam raźniej.

Spojrzał na mnie zaskoczony, chwilę nic nie mówił.

- Bede wom ino wadzieł. Przecie jo jestem gupi Cesiu łod krów …

- Nie wadzicie mi. Zostańcie dziadku. Rano zjemy śniadanie i każdy pójdzie w swoją stronę.

Może to obietnica śniadania sprawiła, ale  po chwili wahania stary zdecydował się zostać ze mną. Dobrą chwilę siedzieliśmy przy ognisku w milczeniu. W końcu dorzuciłem drewna i zapytałem:

- A skąd i dokąd dziadku idziecie, jeśli wolno spytać ?

Mój niespodziewany gość nie odpowiedział od razu. Zebrał się wreszcie w sobie i z jego ust popłynęła opowieść tak niezwykła, że wprost trudno w nią uwierzyć. Ja wierzę.
  
Starzec mówił niechętnie, jakby lękliwie, powoli dobierając słowa, których zresztą często mu brakowało. Chwilami milkł i zamyślał się patrząc w mrok. I znów zaczynał, a ja pochylałem głowę coraz niżej. Krótkie, urywane zdania, którymi opowiadał historię swojego życia, jak salwy z karabinu  przeszywały moje serce.

Czesio urodził się „we wojne”, ale gdzie i kiedy – nie wiedział. Ojciec zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym Gross-Rosen, matkę pamiętał jak przez mgłę. Ich dom został spalony pod koniec wojny, więc zaraz po wyzwoleniu owdowiała matka z małym Czesiem przenieśli się na kielecką wieś do krewnej. Była to kobieta samotna i bezdzietna, która serdecznie się nimi zaopiekowała. Matka chłopca była bardzo chora na płuca, pewnie na gruźlicę, bo „cięgiem jom kasel dusieł” i wkrótce umarła. Z ciotką Czesio mieszkał parę lat i było mu z nią dobrze – pamięta ciasta pieczone na Święta. Swojego nazwiska nie zna, pamięta za to nazwisko ciotki: Okła. Niestety ciotkę „zabieła masyna” (zapewne samochód lub sprzęt rolniczy podczas prac polowych) . Gospodarstwo przejął jej brat, który je szybko sprzedał, a małego zabrał do siebie, do zapadłej wsi gdzieś w odległych stronach. Czesio nie miał żadnych dokumentów, nie wiadomo było, ile ma lat, zapewne około siedmiu, ale „wuj” nie posłał go do szkoły tylko do ciężkiej pracy w swoim gospodarstwie. Chłopiec pasł zwierzęta i zajmował się ich obrządkiem. Spał w oborze na stryszku nad krowami, nie był wpuszczany do domu gospodarzy nawet na Wigilię. Podłe jedzenie zostawiali mu w garnku na progu obory, ale zdarzało się, że z głodu podbierał uparowane ziemniaki przeznaczone dla kur i świń. Zwierzęta były zresztą jego jedynymi przyjaciółmi. Nie miał kontaktu z ludźmi, nawet do kościoła nie chodził, nie rozmawiał z obcymi, bo wuj straszył go, że „milicyja” zabierze go do więzienia za brak dokumentów. Na wsi nazywano go „gupi Cesiu”, bo w rzadkich wolnych chwilach czy podczas pasienia krów lubił gapić się w niebo. Obserwacja nieba była jego jedyną rozrywką, bo chmury przypominały mu zwierzęta i przedmioty, i „cięgiem sie tam cuś rusało”. Pasąc krowy jako nastolatek poznał dziewczynę, która z wielkiego miasta przyjechała na lato do krewnych. Polubił ją, bo się z niego nie śmiała. Pokazała mu książkę z literami i obrazkami i nauczyła pisać parę wyrazów. Do dziś pamiętał, jak się je pisze: „prund i hocyk to As, prund, obaluno laga i prund to Ala”. Nie rozumiałem, o co chodzi z tym prundem, hocykiem i lagą, więc stary zaczął rysować patykiem na ziemi i wtedy okazało się, że prund to podwójny słup elektryczny w kształcie litery A, hocyk to haczyk na ryby w kształcie litery S, a obaluno laga to laska odwrócona „do góry nogami” w kształcie litery L. Sprytnie to sobie wymyślił i był to dowód, że nie zasłużył na miano wioskowego głupka. Kontakty młodych były zupełnie niewinne, ale ktoś zobaczył ich razem i wybuchła straszna awantura. Gospodarze ciężko pobili Czesia (to od tego okulał) i wygnali ze wsi. Młody chłopak wydobrzał, ale chyba do dziś nie pogodził się z utratą tej, która być może  była miłością jego życia. 

- Małgosia ji beło, Małgosia – powtarzał z goryczą.

Więcej jej nie spotkał. Przez całe lata pracował u różnych gospodarzy jako parobek, wykonując najcięższe prace na roli i w lesie za marną strawę i dziurawy dach nad głową. Żył jak dzikus: radia nie słuchał, telewizji nie oglądał. Dla niego czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych. Jakimś cudem władza nigdy się nim nie zainteresowała, widocznie nie było go w żadnej ewidencji. Na swoje szczęście nigdy poważnie nie chorował, jednak z biegiem czasu sił do pracy miał coraz mniej i stopniowo stał się włóczęgą tułającym się po świecie o żebranym chlebie. Od kilku lat szuka wsi, w której kiedyś mieszkał z matką i ciotką w nadziei, że ktoś powie mu, kim jest.

Stary człowiek umilkł. Ukryłem twarz w dłoniach. Jego opowieść była wstrząsająca, ale najbardziej uderzyło mnie, że z jego ust nie padło ani słowo skargi. Byłem tak psychicznie rozbity, że po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć. Zresztą cokolwiek bym powiedział,  było bez znaczenia wobec straszliwej krzywdy, która spotkała tego człowieka. Pochyliłem się do niego i położyłem mu rękę na ramieniu. Nie drgnął, nie odtrącił jej. Chciałem przerwać dręcząca ciszę, więc wybełkotałem, że życzę mu, by odnalazł spokój. Pokiwał głową w podziękowaniu. 

Ogień wygasł. Czas było iść na spoczynek. Zapytałem go, czy ma na czym spać. Wskazał na swój ubogi bagaż i jakby z rezygnacją powiedział:

- Tam mom wsyćko.

Życzyłem mu dobrej nocy i wsunąłem się do namiotu. Słyszałem jak rozkłada swoje graty i po chwili cisza ogarnęła nasze małe obozowisko.

Nie mogłem zasnąć. Leżałem z otwartymi oczami i ściśniętym sercem, wciąż przeżywając jego opowieść. Myślałem o tym, jak niesprawiedliwie los dzieli szczęście między ludzi. Człowiek się stara, jest pełen dobrej woli, a i tak wszelkie wysiłki i nadzieje idą w niwecz. Jesteśmy tylko pionkami w loterii życia. Wśród tych niewesołych myśli w końcu zasnąłem.

Obudziłem się wcześnie rano. Nad lasem wstawał świt, wokół śpiewały ptaki. Wyszedłem z namiotu i od razu zobaczyłem, że starego człowieka już nie ma. Odszedł cicho, zabierając ze sobą swój gorzki los. Jakie ścieżki go poprowadzą i dokąd ? Czy odnajdzie swoją przeszłość, jak tego pragnął ?

Szybko rozpaliłem ognisko, zagotowałem herbatę, coś zjadłem. Zagasiłem piaskiem ogień, spakowałem graty, zarzuciłem plecak na ramiona. Jeszcze raz rzuciłem okiem na obozowisko i odszedłem stamtąd, czując w duszy przygniatający ciężar.

Szedłem cały dzień. Droga wiodła przeważnie dolinami, ale jej ostatni odcinek prowadził przez wysokie wzgórze. Zbliżał się wieczór i byłem bardzo zmęczony, więc blisko szczytu zatrzymałem się na krótki odpoczynek i coś w rodzaju kolacji. Zjadłem skromną przekąskę, popiłem wodą z manierki i postanowiłem wejść na chwilę bez plecaka na wzgórze, żeby się rozejrzeć i sprawdzić dalszą drogę. Po chwili dotarłem na szczyt i spojrzałem przed siebie. Pod ogromną kopułą nieba leżała zasnuta melancholijną mgiełką dolina, będąca celem mojej podróży. Stałem chwilę w bezruchu i patrzyłem na nią z uczuciem triumfu, ale i goryczy, bo cena tej chwili była za wysoka. Zanim wróciłem po plecak, spojrzałem jeszcze na pokryte chmurami niebo i wtedy go zobaczyłem. 

Wielki, biały żaglowiec płynął samotnie pośród spienionych fal wzburzonego morza. Połamane maszty niosły resztki żagli, kadłub był potrzaskany, ale statek dumnie płynął naprzód. Z zapartym tchem patrzyłem na jego majestatyczny, pełen chwały rejs. Nie zbaczając ani na jotę z kursu żaglowiec płynął wprost w gorejącą czerwienią otchłań zachodzącego słońca. Rozżarzał się coraz bardziej, aż wreszcie rozbłysły migotliwe płomienie i w kilka chwil ogień ogarnął go całego. Płonąc jak stos ofiarny wpłynął w rozwartą paszczę przeznaczenia…


Wiktor Lekney
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz