czwartek, 23 kwietnia 2015

Włóczęga z Wiktorem



Opowieść o scyzoryku WorkChamp firmy Victorinox (na podstawie prawdziwych wydarzeń).

Wysiadłem z autobusu i stanąłem obok wiaty przystanku PKS. Wysłużony Sanos ruszył owiewając mnie falą gorących spalin i kurzu i po chwili dźwięk jego silnika ucichł w oddali. Stałem na środku wsi przy zalanej słońcem asfaltowej drodze, pełnej dziur i wybojów. Rozejrzałem się wokół. Oprócz stadka kur siedzących w dołkach wygrzebanych na poboczu nigdzie ani żywego ducha. Naprzeciwko, w otoczonym szczerbatym płotem parterowym pawilonie znajdował się sklep spożywczo-monopolowo-przemysłowy, jak głosił napis na wypłowiałym szyldzie. Przeszedłem ulicę omijając dziury i rozjeżdżone resztki wyschniętych krowich placków. Furtka była otwarta, drzwi do sklepu również. Wszedłem do środka – nikogo. Głośno powiedziałem „dzień dobry” i po chwili z zaplecza wyszła tęga sprzedawczyni, wyraźnie zaspana. Kupiłem pół chleba, kawałek kiełbasy, puszkę szprotek w oleju, dużą butelkę mineralnej niegazowanej i dwa piwa: jedno w butelce do spożycia na miejscu i jedno w puszce na drogę. Miałem jeszcze ochotę na słodką bułkę z dżemem, ale spostrzegłem, że częstują się nią osy więc zrezygnowałem. Zapłaciłem i schowałem zakupy, a pani sklepowa zniknęła na zapleczu jak duch. Po daremnych poszukiwaniach otwieracza wyszedłem ze sklepu na podwórko. Było tam kilka ławek, wyszukałem stojącą w cieniu wielkiego bzu obsypanego gronami liliowych kwiatów i usiadłem na niej z ulgą. Wyciągnąłem Wiktora z pochewki przy pasie i otworzyłem butelkę piwa. Cóż za rozkosz napić się zimnego nektaru chmielowego w taki upał… Cisza aż dzwoniła w uszach, ale od czasu do czasu przerywało ją ryczenie krowy albo szczekanie psa – znak, że wieś żyje. Po wypiciu piwa jeszcze raz skorzystałem z pomocy Wiktora i wkręconym w korkociąg mini śrubokrętem dokręciłem śrubki w moich drucianych okularach. Odniosłem pustą butelkę po piwie do sklepu, przelałem wodę z peta do manierki i piersiówki, zarzuciłem na ramię moją nieśmiertelną torbę po masce przeciwgazowej i poszedłem wiejską drogą przed siebie.

Za płotami, przeważnie drewnianymi, w cieniu drzew skrywały się domostwa. Przeważały standardowe klocki z pustaków, ale było kilka starych, drewnianych chałup – pamiątek Polski odchodzącej w przeszłość. Oczywiście obfotografowałem je wszystkie. Najbardziej klimatyczna i pewnie najstarsza stała na końcu wsi. Ocieniona gęstymi, kwitnącymi wiśniami ławeczka przy płocie była pusta, ale pelargonie w oknach powiedziały mi, że ten dom ma gospodarza. Widać było jednak, że brakuje mu sił i środków by przywrócić chałupie dawną świetność. 

Parę kroków za wsią, na starym jesionie wisiała drewniana kapliczka ze świętym obrazkiem. Przystrajające ją plastikowe kwiaty były spłowiałe, ale trzepoczące na wietrze różnokolorowe wstążki były nowe, wszak to czas nabożeństw majowych. Snując melancholijne rozważania o przemijaniu poszedłem dalej, w stronę nieodległego lasu.

Niebo było bez chmurki, słońce prażyło niemiłosiernie choć do południa było jeszcze daleko. Już miałem zejść z asfaltu w polną drogę wiodącą do rzucających upragniony cień sosen gdy zza wzniesienia szosy wyjechały dwie dziewczyny na rowerach. Obie młode i ładne, jedna blondynka a druga ciemnowłosa. Dojechały do mnie i zatrzymały się. Blondynka powiedziała: „Dzień dobry, czy mógłby nam pan pomóc?” Przez chwilę miałem nadzieję na pogłębienie znajomości ;-), niestety chodziło im tylko o naprawę roweru. Dziewczyny nie miały żadnych narzędzi, ale na szczęście potrzebna była tylko mała regulacja, z którą poradziłem sobie przy pomocy  kombinerek i śrubokrętów Wiktora. Piękne rowerzystki pożegnały mnie z wdzięcznością i odjechały, a ja z lekkim rozczarowaniem podążyłem do lasu.

Jego cień wnet poprawił mi nastrój więc raźno ruszyłem piaszczystą ścieżką. Miałem nadzieję dotrzeć nią do uroczyska, w którym rosły chronione storczyki. Niestety wkrótce okazało się, że zbacza ona z interesującego mnie kierunku i musiałem ją opuścić. Położenie uroczyska znałem tylko ogólnie bo jego odkrywca przezornie nie podał szczegółów. Droga na przełaj okazała się tym trudniejsza, że musiałem się przedzierać przez coraz gęstszy podszyt składający się głównie z paproci i jeżyn. Po dwóch godzinach błądzenia po lesie  straciłem nadzieję na odnalezienie storczyków i na domiar złego zaplątałem się w krzaku jeżyn. Próbowałem się uwolnić, ale zakrzywione kolce trzymały mocno, boleśnie wbijając się w łydki. Kombinerkami Wiktora uchwyciłem złośliwą roślinę i oderwałem ją, a później jego pęsetą wyciągnąłem kolce z nóg. Byłem zły, ale gdy nad głową przeleciał mi piękny żałobnik przestałem gniewać się na jeżynę. Powiodłem za nim wzrokiem i zobaczyłem storczyk a za nim następny i następny. Znalazłem uroczysko… Uczciłem ten sukces opróżniając puszkę piwa, którą schowałem starannie z powrotem do torby.

Po krótkim odpoczynku i wykonaniu serii zdjęć storczyków określiłem na podstawie słońca kierunek dalszego marszu i ruszyłem naprzód  szukając wyjścia z lasu. Po jakimś czasie dotarłem na jego skraj i zobaczyłem rozsłonecznione łąki i pola rozciągające się na pofałdowanym terenie. W oddali białymi skałami świeciły ostańce, które były głównym celem mojej wędrówki. Byłem już porządnie głodny, ale nie chciałem palić ognia zbyt blisko lasu. Wiedziałem, że niedaleko znajduje się kamieniołom gdzie chciałem poszukać jurajskich skamieniałości. Postanowiłem zjeść i odpocząć właśnie tam. Nie chciało mi się targać drewna z lasu, miałem nadzieję, że znajdę paliwo gdzieś po drodze. Tak się rzeczywiście stało: duży, uschnięty jałowiec aż się prosił o ogień. Jego łodygi były grube i twarde, ale piła Wiktora poradziła sobie z nimi bez problemu. Po drodze pomógł mi jeszcze uciąć kijek do pieczenia kiełbasy i z całym tym majdanem zakwaterowałem się w kamieniołomie.

Był na tyle głęboki, że na jego zacienionym dnie panował rozkoszny chłodek. Rozpaliłem mały ogień, Wiktor pokroił chleb i ponacinał kiełbasę, którą upiekłem na patyku.  Zjadłem ją w postaci traperskiego hot-doga czyli włożoną między dwie kromki chleba. W międzyczasie za pomocą ostrej klingi Wiktor przerobił puszkę po piwie na garnek, do którego nalałem wody i postawiłem w ognisku. Zanim oczyściłem zęby z resztek kiełbasy Wiktorową wykałaczką woda się zagotowała i za chwilę rozkoszowałem się smakiem mojej ulubionej grochówki „błyskawicznej”. Po posiłku położyłem się na alukocu i odpoczywałem obserwując myszołowa zataczającego na rozpalonym niebie majestatyczne kręgi.

Gdy już nieco odsapnąłem zacząłem badać oświetloną słońcem prawie pionową ścianę kamieniołomu. Stałem na dnie, a właściwie w dnie pradawnego morza sprzed 150 milionów lat. Tu i ówdzie było widać ślady ówczesnego życia w postaci fragmentów skorup  i odcisków amonitów, małży, ramienionogów i innej jurajskiej menażerii. Oczami wyobraźni widziałem te zwierzęta żywe, pływające i pełzające po dnie płytkiego, ciepłego morza, w którym grasowały krwiożercze ichtiozaury i plezjozaury. Jego powierzchnię przecinały cienie poprzedników myszołowa –  pteranodonów gniazdujących na atolu, z którego dziś zostały tylko widoczne w oddali ostańce. Na tych mezozoicznych fantazjach oraz poszukiwaniu skamieniałości zeszło mi sporo czasu, a tymczasem słońce przetoczyło się na drugą stronę nieboskłonu. Czas mi było ruszać w dalszą drogę. Przy pomocy szydła użyczonego przez Wiktora wydłubałem ze ściany kamieniołomu ładny okaz ramienionoga, który wraz z innymi gratami zapakowałem do torby. Zasypałem resztki żaru i wyszedłem z kamieniołomu.

Od ostańców dzieliło mnie jeszcze ładnych parę kilometrów marszu przez otwarty, mocno pofałdowany teren.  Porośnięty był sucholubnymi trawami i ozdobiony strzelistymi jałowcami oraz krzakami żarnowca obsypanymi żółtymi kwiatami. Towarzyszyły im kępy kolczastych zarośli tarniny i głogu oraz dzikiej róży będące domem dla licznych ptaków, które swoimi trelami uprzyjemniały mi uciążliwy marsz. Na szczęście cały czas wiał łagodny, orzeźwiający wiatr, który pomógł mi dotrzeć w końcu do upragnionych wapiennych ostańców.

U ich podnóża rosło kilka drzew, w których cieniu sączyło się małe źródełko. Obmyłem twarz w lodowatej wodzie, napiłem się i uzupełniłem jej mocno nadwątlony zapas. Gdzieś w pobliżu znajdowała się jaskinia, której zwiedzenie miało być ukoronowaniem całego dnia włóczęgi. Powodem tej wizyty była niedawno przeczytana przeze mnie notatka w prasie o tym, że odkryto w niej ślady obecności człowieka z końca ostatniego zlodowacenia. Po kwadransie odpoczynku przygotowałem się do wejścia na skały: mocno zawiązałem sznurowadła, umocowałem torbę dodatkowym pasem, niestety spodnie obciążone wyposażeniem i pełną manierką zanadto mi opadały. Jedynym wyjściem było zrobienie w pasku dodatkowej dziurki co bez problemy wykonałem szydłem niezawodnego Wiktora. Po dokonaniu tej operacji ruszyłem na poszukiwanie jaskini.

Nie miałem mapy, ale w końcu udało mi się ją odnaleźć. Przez dość obszerne wejście wszedłem w jej chłodne wnętrze, zapaliłem latarkę i rozejrzałem się wokół. Jaskinia była niezbyt duża i prawdę mówiąc niezbyt interesująca. Ślady kopciu na ścianach z pewnością nie pochodziły sprzed 12 tysięcy lat, nie mówiąc o niedopałkach papierosów i innych śmieciach. Tym niemniej było to miejsce, w którym pod koniec plejstocenu grupa naszych odzianych w skóry praprzodków urządziła sobie letnie obozowisko myśliwskie. To był dobry wybór: jaskinia zapewniała im schronienie, w pobliżu było źródło z wodą (z którego i ja piłem!), a w okolicznej tundrze polowali na mamuty, wielkorogie jelenie i inne w większości wymarłe zwierzęta. Tak mnie ta myśl zajęła, że wychodząc z jaskini potknąłem się i ratując przed upadkiem w dół złapałem za występ skalny zdzierając skórę z palca i przy okazji łamiąc paznokieć. Obmyłem skaleczenie moczem i zabezpieczyłem opatrunkiem, którego pasek uciąłem przy pomocy nożyczek Wiktora. Zadzior złamanego paznokcia wyrównałem pilnikiem do metalu, którego również użyczył mi nieoceniony Wiktor.

Było już blisko wieczora gdy ruszyłem na drugą stronę pasma ostańców do szosy, gdzie miałem nadzieję złapać autobus lub jakąś „okazję” do domu. Wspinałem się coraz wyżej i wyżej, aż do przełęczy gdzie czekało mnie zejście w dół. Ten schemat powtórzył się jeszcze parę razy więc byłem już naprawdę zmęczony gdy o zmierzchu dotarłem do asfaltowej drogi wijącej się pośród skalistych wzgórz. Kilkaset metrów dalej koło skrzyżowania dróg był przystanek PKS. Doszedłem tam po chwili i z cudem ocalałego rozkładu jazdy dowiedziałem się, że za pół godziny ma jechać ostatni autobus.

Usiadłem w wiacie i poczułem głód. Wyciągnąłem z torby puszkę szprotek i resztę chleba. Przyświecając sobie latarką otworzyłem konserwę otwieraczem pożyczonym od Wiktora, a jego klingą pokroiłem chleb na którym położyłem wywleczone szydłem rybki. Jadłem powoli, żując drobne ości, na koniec popiłem kolację resztką wody z manierki.  Na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy, daleko w dole widać było światełka jakiejś wsi. W pewnej chwili usłyszałem odległy pomruk spracowanego diesla. Dźwięk narastał i za moment zza zakrętu wyłoniły się światła autobusu. Wstałem, zarzuciłem torbę na ramię i stanąłem na poboczu drogi. Wysłużony Sanos zatrzymał się tuż obok owiewając mnie falą gorących spalin i kurzu.





Wiktor Lekney


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz