Opowieść o
scyzoryku WorkChamp firmy Victorinox (na podstawie prawdziwych wydarzeń).
Wysiadłem z
autobusu i stanąłem obok wiaty przystanku PKS. Wysłużony Sanos ruszył owiewając
mnie falą gorących spalin i kurzu i po chwili dźwięk jego silnika ucichł w
oddali. Stałem na środku wsi przy zalanej słońcem asfaltowej drodze, pełnej
dziur i wybojów. Rozejrzałem się wokół. Oprócz stadka kur siedzących w dołkach
wygrzebanych na poboczu nigdzie ani żywego ducha. Naprzeciwko, w otoczonym
szczerbatym płotem parterowym pawilonie znajdował się sklep
spożywczo-monopolowo-przemysłowy, jak głosił napis na wypłowiałym szyldzie.
Przeszedłem ulicę omijając dziury i rozjeżdżone resztki wyschniętych krowich
placków. Furtka była otwarta, drzwi do sklepu również. Wszedłem do środka –
nikogo. Głośno powiedziałem „dzień dobry” i po chwili z zaplecza wyszła tęga
sprzedawczyni, wyraźnie zaspana. Kupiłem pół chleba, kawałek kiełbasy, puszkę szprotek
w oleju, dużą butelkę mineralnej niegazowanej i dwa piwa: jedno w butelce do
spożycia na miejscu i jedno w puszce na drogę. Miałem jeszcze ochotę na słodką
bułkę z dżemem, ale spostrzegłem, że częstują się nią osy więc zrezygnowałem.
Zapłaciłem i schowałem zakupy, a pani sklepowa zniknęła na zapleczu jak duch.
Po daremnych poszukiwaniach otwieracza wyszedłem ze sklepu na podwórko. Było
tam kilka ławek, wyszukałem stojącą w cieniu wielkiego bzu obsypanego gronami
liliowych kwiatów i usiadłem na niej z ulgą. Wyciągnąłem Wiktora z pochewki
przy pasie i otworzyłem butelkę piwa. Cóż za rozkosz napić się zimnego nektaru
chmielowego w taki upał… Cisza aż dzwoniła w uszach, ale od czasu do czasu
przerywało ją ryczenie krowy albo szczekanie psa – znak, że wieś żyje. Po
wypiciu piwa jeszcze raz skorzystałem z pomocy Wiktora i wkręconym w korkociąg
mini śrubokrętem dokręciłem śrubki w moich drucianych okularach. Odniosłem
pustą butelkę po piwie do sklepu, przelałem wodę z peta do manierki i
piersiówki, zarzuciłem na ramię moją nieśmiertelną torbę po masce
przeciwgazowej i poszedłem wiejską drogą przed siebie.
Za płotami,
przeważnie drewnianymi, w cieniu drzew skrywały się domostwa. Przeważały
standardowe klocki z pustaków, ale było kilka starych, drewnianych chałup –
pamiątek Polski odchodzącej w przeszłość. Oczywiście obfotografowałem je
wszystkie. Najbardziej klimatyczna i pewnie najstarsza stała na końcu wsi.
Ocieniona gęstymi, kwitnącymi wiśniami ławeczka przy płocie była pusta, ale
pelargonie w oknach powiedziały mi, że ten dom ma gospodarza. Widać było
jednak, że brakuje mu sił i środków by przywrócić chałupie dawną świetność.
Parę kroków
za wsią, na starym jesionie wisiała drewniana kapliczka ze świętym obrazkiem.
Przystrajające ją plastikowe kwiaty były spłowiałe, ale trzepoczące na wietrze
różnokolorowe wstążki były nowe, wszak to czas nabożeństw majowych. Snując
melancholijne rozważania o przemijaniu poszedłem dalej, w stronę nieodległego
lasu.
Niebo było
bez chmurki, słońce prażyło niemiłosiernie choć do południa było jeszcze
daleko. Już miałem zejść z asfaltu w polną drogę wiodącą do rzucających
upragniony cień sosen gdy zza wzniesienia szosy wyjechały dwie dziewczyny na
rowerach. Obie młode i ładne, jedna blondynka a druga ciemnowłosa. Dojechały do
mnie i zatrzymały się. Blondynka powiedziała: „Dzień dobry, czy mógłby nam pan
pomóc?” Przez chwilę miałem nadzieję na pogłębienie znajomości ;-), niestety
chodziło im tylko o naprawę roweru. Dziewczyny nie miały żadnych narzędzi, ale
na szczęście potrzebna była tylko mała regulacja, z którą poradziłem sobie przy
pomocy kombinerek i śrubokrętów Wiktora. Piękne rowerzystki pożegnały
mnie z wdzięcznością i odjechały, a ja z lekkim rozczarowaniem podążyłem do
lasu.
Jego cień
wnet poprawił mi nastrój więc raźno ruszyłem piaszczystą ścieżką. Miałem
nadzieję dotrzeć nią do uroczyska, w którym rosły chronione storczyki. Niestety
wkrótce okazało się, że zbacza ona z interesującego mnie kierunku i musiałem ją
opuścić. Położenie uroczyska znałem tylko ogólnie bo jego odkrywca przezornie
nie podał szczegółów. Droga na przełaj okazała się tym trudniejsza, że musiałem
się przedzierać przez coraz gęstszy podszyt składający się głównie z paproci i
jeżyn. Po dwóch godzinach błądzenia po lesie straciłem nadzieję na
odnalezienie storczyków i na domiar złego zaplątałem się w krzaku jeżyn.
Próbowałem się uwolnić, ale zakrzywione kolce trzymały mocno, boleśnie wbijając
się w łydki. Kombinerkami Wiktora uchwyciłem złośliwą roślinę i oderwałem ją, a
później jego pęsetą wyciągnąłem kolce z nóg. Byłem zły, ale gdy nad głową
przeleciał mi piękny żałobnik przestałem gniewać się na jeżynę. Powiodłem za
nim wzrokiem i zobaczyłem storczyk a za nim następny i następny. Znalazłem
uroczysko… Uczciłem ten sukces opróżniając puszkę piwa, którą schowałem
starannie z powrotem do torby.
Po krótkim
odpoczynku i wykonaniu serii zdjęć storczyków określiłem na podstawie słońca
kierunek dalszego marszu i ruszyłem naprzód szukając wyjścia z lasu. Po
jakimś czasie dotarłem na jego skraj i zobaczyłem rozsłonecznione łąki i pola
rozciągające się na pofałdowanym terenie. W oddali białymi skałami świeciły
ostańce, które były głównym celem mojej wędrówki. Byłem już porządnie głodny,
ale nie chciałem palić ognia zbyt blisko lasu. Wiedziałem, że niedaleko
znajduje się kamieniołom gdzie chciałem poszukać jurajskich skamieniałości.
Postanowiłem zjeść i odpocząć właśnie tam. Nie chciało mi się targać drewna z
lasu, miałem nadzieję, że znajdę paliwo gdzieś po drodze. Tak się rzeczywiście
stało: duży, uschnięty jałowiec aż się prosił o ogień. Jego łodygi były grube i
twarde, ale piła Wiktora poradziła sobie z nimi bez problemu. Po drodze pomógł
mi jeszcze uciąć kijek do pieczenia kiełbasy i z całym tym majdanem
zakwaterowałem się w kamieniołomie.
Był na tyle
głęboki, że na jego zacienionym dnie panował rozkoszny chłodek. Rozpaliłem mały
ogień, Wiktor pokroił chleb i ponacinał kiełbasę, którą upiekłem na patyku.
Zjadłem ją w postaci traperskiego hot-doga czyli włożoną między dwie
kromki chleba. W międzyczasie za pomocą ostrej klingi Wiktor przerobił puszkę
po piwie na garnek, do którego nalałem wody i postawiłem w ognisku. Zanim
oczyściłem zęby z resztek kiełbasy Wiktorową wykałaczką woda się zagotowała i
za chwilę rozkoszowałem się smakiem mojej ulubionej grochówki „błyskawicznej”.
Po posiłku położyłem się na alukocu i odpoczywałem obserwując myszołowa zataczającego
na rozpalonym niebie majestatyczne kręgi.
Gdy już
nieco odsapnąłem zacząłem badać oświetloną słońcem prawie pionową ścianę
kamieniołomu. Stałem na dnie, a właściwie w dnie pradawnego morza sprzed 150
milionów lat. Tu i ówdzie było widać ślady ówczesnego życia w postaci
fragmentów skorup i odcisków amonitów, małży, ramienionogów i innej
jurajskiej menażerii. Oczami wyobraźni widziałem te zwierzęta żywe, pływające i
pełzające po dnie płytkiego, ciepłego morza, w którym grasowały krwiożercze
ichtiozaury i plezjozaury. Jego powierzchnię przecinały cienie poprzedników
myszołowa – pteranodonów gniazdujących na atolu, z którego dziś zostały
tylko widoczne w oddali ostańce. Na tych mezozoicznych fantazjach oraz
poszukiwaniu skamieniałości zeszło mi sporo czasu, a tymczasem słońce
przetoczyło się na drugą stronę nieboskłonu. Czas mi było ruszać w dalszą
drogę. Przy pomocy szydła użyczonego przez Wiktora wydłubałem ze ściany
kamieniołomu ładny okaz ramienionoga, który wraz z innymi gratami zapakowałem
do torby. Zasypałem resztki żaru i wyszedłem z kamieniołomu.
Od ostańców
dzieliło mnie jeszcze ładnych parę kilometrów marszu przez otwarty, mocno
pofałdowany teren. Porośnięty był sucholubnymi trawami i ozdobiony
strzelistymi jałowcami oraz krzakami żarnowca obsypanymi żółtymi kwiatami.
Towarzyszyły im kępy kolczastych zarośli tarniny i głogu oraz dzikiej róży
będące domem dla licznych ptaków, które swoimi trelami uprzyjemniały mi
uciążliwy marsz. Na szczęście cały czas wiał łagodny, orzeźwiający wiatr, który
pomógł mi dotrzeć w końcu do upragnionych wapiennych ostańców.
U ich
podnóża rosło kilka drzew, w których cieniu sączyło się małe źródełko. Obmyłem
twarz w lodowatej wodzie, napiłem się i uzupełniłem jej mocno nadwątlony zapas.
Gdzieś w pobliżu znajdowała się jaskinia, której zwiedzenie miało być
ukoronowaniem całego dnia włóczęgi. Powodem tej wizyty była niedawno
przeczytana przeze mnie notatka w prasie o tym, że odkryto w niej ślady
obecności człowieka z końca ostatniego zlodowacenia. Po kwadransie odpoczynku
przygotowałem się do wejścia na skały: mocno zawiązałem sznurowadła, umocowałem
torbę dodatkowym pasem, niestety spodnie obciążone wyposażeniem i pełną
manierką zanadto mi opadały. Jedynym wyjściem było zrobienie w pasku dodatkowej
dziurki co bez problemy wykonałem szydłem niezawodnego Wiktora. Po dokonaniu
tej operacji ruszyłem na poszukiwanie jaskini.
Nie miałem
mapy, ale w końcu udało mi się ją odnaleźć. Przez dość obszerne wejście
wszedłem w jej chłodne wnętrze, zapaliłem latarkę i rozejrzałem się wokół.
Jaskinia była niezbyt duża i prawdę mówiąc niezbyt interesująca. Ślady kopciu
na ścianach z pewnością nie pochodziły sprzed 12 tysięcy lat, nie mówiąc o
niedopałkach papierosów i innych śmieciach. Tym niemniej było to miejsce, w
którym pod koniec plejstocenu grupa naszych odzianych w skóry praprzodków
urządziła sobie letnie obozowisko myśliwskie. To był dobry wybór: jaskinia
zapewniała im schronienie, w pobliżu było źródło z wodą (z którego i ja piłem!),
a w okolicznej tundrze polowali na mamuty, wielkorogie jelenie i inne w
większości wymarłe zwierzęta. Tak mnie ta myśl zajęła, że wychodząc z jaskini
potknąłem się i ratując przed upadkiem w dół złapałem za występ skalny
zdzierając skórę z palca i przy okazji łamiąc paznokieć. Obmyłem skaleczenie moczem
i zabezpieczyłem opatrunkiem, którego pasek uciąłem przy pomocy nożyczek
Wiktora. Zadzior złamanego paznokcia wyrównałem pilnikiem do metalu, którego
również użyczył mi nieoceniony Wiktor.
Było już
blisko wieczora gdy ruszyłem na drugą stronę pasma ostańców do szosy, gdzie
miałem nadzieję złapać autobus lub jakąś „okazję” do domu. Wspinałem się coraz
wyżej i wyżej, aż do przełęczy gdzie czekało mnie zejście w dół. Ten schemat
powtórzył się jeszcze parę razy więc byłem już naprawdę zmęczony gdy o zmierzchu
dotarłem do asfaltowej drogi wijącej się pośród skalistych wzgórz. Kilkaset
metrów dalej koło skrzyżowania dróg był przystanek PKS. Doszedłem tam po chwili
i z cudem ocalałego rozkładu jazdy dowiedziałem się, że za pół godziny ma
jechać ostatni autobus.
Usiadłem w
wiacie i poczułem głód. Wyciągnąłem z torby puszkę szprotek i resztę chleba.
Przyświecając sobie latarką otworzyłem konserwę otwieraczem pożyczonym od
Wiktora, a jego klingą pokroiłem chleb na którym położyłem wywleczone szydłem
rybki. Jadłem powoli, żując drobne ości, na koniec popiłem kolację resztką wody
z manierki. Na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy, daleko w dole widać
było światełka jakiejś wsi. W pewnej chwili usłyszałem odległy pomruk
spracowanego diesla. Dźwięk narastał i za moment zza zakrętu wyłoniły się
światła autobusu. Wstałem, zarzuciłem torbę na ramię i stanąłem na poboczu
drogi. Wysłużony Sanos zatrzymał się tuż obok owiewając mnie falą gorących
spalin i kurzu.
Wiktor Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz