Ta
opowieść przyszła do mnie pewnej ciepłej majowej nocy, przesyconej zapachem
bzu. Może to był tylko sen, a może szary odbiornik w mojej głowie zarejestrował wspomnienie kogoś, kto przeminął, ale
jego myśl jak radiowy impuls wciąż błąka się między ziemią a niebem.
Działo się to w połowie lat pięćdziesiątych.
Mieszkaliśmy wtedy całą rodziną na południu stanu Idaho. W moim nudnym i
przewidywalnym życiu nastolatka nie działo się nic ciekawego, a przede
wszystkim nie było dziewczyn. Wywołana tym frustracja znajdowała ujście tylko w
okazjonalnym popijaniu paskudnej whisky podwędzonej dziadkowi Jimowi. Tak naprawdę
to nie była whisky tylko jakaś nędzna księżycówka pędzona – sądząc po smaku –
ze zgniłych kolb kukurydzy, które uniknęły paszczy kombajnu na jakimś cholernym
polu. Z dziadkiem przez tą jego słabość do whisky miałem słaby kontakt, bo
ciągle znieczulał nią nogę postrzeloną podczas pierwszej wojny w Europie. Jednak mama
wymagała bym go kochał, no bo to był jej ojciec. W sumie lubiłem go, bo jego
bełkot i tak bardziej mnie czasem interesował niż ględzenie moich starych.
Właściwie to tylko matka do mnie coś mówiła, bo ojca przeważnie nie było w
domu. Według matki „zajmował się handlem mobilnym” , ale tak naprawdę był komiwojażerem
wysyłkowego sklepu drogeryjnego i łażąc od drzwi do drzwi wciskał ludziom tandetny
szajs typu cudowna maść na odciski czy niezawodny środek na porost włosów. Sam był
żywą antyreklamą sprzedawanych towarów bo kulał z powodu odcisków, których
nabawił się od tego łażenia, za to nie
miał włosów, nic więc dziwnego, że kiepsko mu szło w interesach. Mama nie
pracowała, bo zajmowała się wychowywaniem czy też raczej zarządzaniem mną i
moimi dwoma młodszymi braćmi, i gdyby nie nędzne plony z karłowatego rancha dziadka
Jima nieraz nie mielibyśmy co do garnka włożyć. Ale ja nie o tym chciałem
mówić.
Jakoś tak pod koniec szkoły w upalny dzień
zagadała do mnie Mary Crossfield. Z początku dosłownie mnie zatkało, bo nigdy
wcześniej nie zamieniła ze mną ani słowa, mimo paru lat spędzonych w jednej
klasie. Zaproponowała, żebyśmy po południu pojechali nad jezioro Whitewater za
miastem, popływali i poopalali się. Żadna dziewczyna nie złożyła mi dotąd
TAKIEJ oferty, a prawdę mówiąc żadna nie złożyła mi dotąd żadnej tego typu
oferty. Moje zaskoczenie było tym większe, że zdecydowanie nie dorównywałem
urodą Elvisowi, a Mary była w szkolnym gronie samców uważana za piękność: miała
świetną figurę, ładną buzię i długie blond włosy. Dziewczyna miała opinię
łatwej, jezioro było odludne więc bez
wahania zgodziłem się na spotkanie, wiele sobie po nim obiecując w dziedzinie kontaktów
damsko-męskich.
Po powrocie do domu ukradłem dziadkowi półciężarówkę
pamiętającą chyba czasy jego lądowania we Francji w 1917 i pojechałem po moją damę.
Zastanawiałem się czy wystarczy benzyny na całą tą eskapadę, bo wskaźnik zepsuł
się dawno temu a ja nie miałem nawet centa na tankowanie, ale przemożna chęć zostania
mężczyzną wzięła górę nad rozsądkiem i wciąż dociskałem pedał gazu. Na widok
mojego przedpotopowego rydwanu Mary zrobiła trochę zdziwioną minę, ale bez
dąsów władowała się do szoferki ze zwiniętym w rulon kocem i z koszykiem pełnym
prowiantu. Ruszyliśmy, ale przyznam, że na widok tego koca aż mi dech odjęło na
chwilę … Po drodze nie zamieniliśmy ani słowa z powodu strasznego hałasu, który
emitowały mechanizmy dziadkowego gruchota. Mary oglądała mijane okolice przez
brudne szyby, a ja starałem się opanować ogarniające mnie podniecenie i
zdenerwowanie.
Do jeziora było niedaleko. Gdy zaparkowałem nad
brzegiem i silnik ucichł, Mary zwróciła się do mnie ze zwięzłym komunikatem w
stylu mojej mamuśki:
- Rozkładaj koc, rozbieramy się i do wody !
Zanim zdążyłem rozłożyć koc i wysupłać się z
jeansów, Mary rozebrała się za samochodem i chlupnęła do jeziora. Zdążyłem tylko
zobaczyć, że ma na sobie strój kąpielowy w kolorze mniej więcej niebieskim i
już jej kształtne ciało zniknęło po szyję w odmętach. Chcąc zrobić na niej wrażenie
zaszarżowałem z impetem do wody, ale nie tyle do niej wbiegłem, co do niej
runąłem, bo na ostatnim jardzie potknąłem się o nierówny grunt. Dla
zatuszowania tej wpadki starałem się zamienić upadek na efektownego nurka w
głębiny, ale nie całkiem mi się udało. Pływałem wokół Mary dłuższy czas licząc
na jakiś bliższy kontakt z jej ponętnym ciałem i w końcu udało mi się niby
przypadkowo dotknąć ją w ramię. Dziewczyna przestała pływać, stanęła w sięgającej do
piersi wodzie, ja stanąłem obok niej i wtedy nagle przytuliła się do mnie i
pocałowała prosto w usta. To był właściwie mój pierwszy pocałunek z kobietą,
nie licząc oczywiście cmoknięć z mamą czy ciotkami. Nie umiałem się całować
więc chyba ze zdenerwowania jakoś tak zakręciło mi się w głowie. Straciłem
równowagę i runąłem do wody pociągając Mary. Oboje napiliśmy się po kwaterce,
nim się pozbieraliśmy i znowu stanęliśmy jako tako na nogach. Moja rusałka
pluła wodą i wyglądała na wkurzoną, ale nagle się roześmiała i pociągnęła mnie
na brzeg. Położyliśmy się na kocu patrząc sobie w oczy. Zaczęło mi się robić
gorąco w oczekiwaniu na upragnioną chwilę, gdy nagle Mary wsparła się na
łokciu, popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, aż mnie ciarki przeszły i
powiedziała:
- Jesteśmy sami i możesz zrobić ze mną, co zechcesz.
Nie będę się bronić, choć przysięgam, że nie jestem taka, jak o mnie mówią. Za
chwilę może stać się coś, co nas oboje zmieni na zawsze. John, czy jesteś gotów
wziąć odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za mnie ?
W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałem, o co jej
chodzi. Chciałem ją przytulić i pocałować, gdy nagle dotarło do mnie jej
pytanie i wtedy poczułem jakbym dostał ciężkim młotem w głowę. Jej ogromne oczy wisiały tuż nade mną, czułem cudowny zapach jej
rozgrzanego słońcem ciała, ale już wiedziałem, że nie stanie się nic. Mary
patrzyła na mnie z natężoną uwagą, aż wreszcie niepewnie odwróciłem wzrok i
wydusiłem:
- Nigdy bym sobie nie darował, gdybym w jakikolwiek
sposób cię skrzywdził.
Nie wiedziałem jak zareaguje, ale ona przytuliła się
do mnie i szepnęła:
- Jesteś prawdziwym mężczyzną.
A po chwili dodała:
- Moim mężczyzną.
Spotykałem się z Mary kilka miesięcy, aż do końca
wakacji, ale do niczego poważnego między nami nie doszło, jeśli wiecie, co mam
na myśli. Potem ona przeprowadziła się z rodziną gdzieś na wschodnie wybrzeże,
ja wyjechałem do Boise na studia w stanowym uniwersytecie, i nasz związek nie
przetrwał.
W późniejszych latach przeżyłem kilka powodzi, ratowałem
ludzi z karambolu samochodowego, walczyłem w Wietnamie, i we wszystkich tych
sytuacjach zachowałem się jak należy. Zawdzięczam to Mary Crossfield –
dziewczynie, która w tak niezwykły sposób uczyniła ze mnie mężczyznę.
Wiktor
Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz