Było
słoneczne, letnie przedpołudnie. Siedziałem w domu przy biurku i tępym wzrokiem
patrzyłem na rzędy literek czerniejące na ekranie mojego laptopa. Był to
artykuł o Wrześniu 1939 roku, który od prawie miesiąca pisałem na zamówienie
jednego z prestiżowych periodyków historycznych. Termin gonił, a ja nie miałem
żadnego pomysłu na efektowne zakończenie. Sytuacja była rozpaczliwa, bo
rozpaczliwy był stan moich finansów. Artykuł był dla mnie szansą na spory
zastrzyk gotówki, niestety wisząca nade mną groźba ekonomicznej katastrofy
całkowicie odebrała mi twórczą wenę. Po raz dziesiąty zajrzałem do notatek, ale
po raz dziesiąty nie mogłem w nich znaleźć żadnej nici Ariadny, która
doprowadziłaby mnie do celu. W końcu zrezygnowałem, i właśnie wtedy zadźwięczała
moja komórka. Spojrzałem na wyświetlacz, żeby sprawdzić, czy nie dzwoni któryś
z moich wierzycieli, ale na szczęście to nie był żaden z nich. Dzwonił Jarek,
znajomy archeolog, z którym objeździliśmy razem niejedno polskie pobojowisko.
- Cześć Jarek,
co słychać?
- Stary, mam dla ciebie coś niezwykłego. Wskakuj w brykę i jedź do mnie. Wiesz, gdzie teraz kopię.
- Nie mam czasu. Siedzę nad artykułem o Wrześniu i za cholerę nie mogę znaleźć czegoś ekstra na zakończenie.
- Czyś ty ogłuchł? Przecież mówię, że mam coś niezwykłego, w dodatku właśnie z Września. Będziesz miał zakończenie wszechczasów, tylko rusz dupę i startuj. Nie pożałujesz.
- Stary, mam dla ciebie coś niezwykłego. Wskakuj w brykę i jedź do mnie. Wiesz, gdzie teraz kopię.
- Nie mam czasu. Siedzę nad artykułem o Wrześniu i za cholerę nie mogę znaleźć czegoś ekstra na zakończenie.
- Czyś ty ogłuchł? Przecież mówię, że mam coś niezwykłego, w dodatku właśnie z Września. Będziesz miał zakończenie wszechczasów, tylko rusz dupę i startuj. Nie pożałujesz.
Zanim
zapytałem go o szczegóły, drań się rozłączył. Nie bardzo miałem ochotę tłuc się
przez dwie godziny nie wiadomo po co, zresztą w zbiorniku mojego wraku były
dosłownie resztki benzyny, a na więcej nie miałem pieniędzy. Z drugiej strony
oferta Jarka była kusząca, a jego tajemniczy ton pobudził moją żyłkę reportera.
Ogarnąłem się więc jako tako, zamknąłem mieszkanie i zacząłem dumać, od kogo
pożyczyć kasę na paliwo. Możliwości było niewiele, prawdę mówiąc został mi
tylko mój sąsiad, emeryt pan Kazio, który jako kombatant II wojny światowej
uważał mnie za kolegę „po wojskowości”, i którego od czasu do czasu udawało mi się
naciągnąć na wojenne wspomnienia, a dużo częściej na drobną pożyczkę. Mając w
pamięci widmo bankructwa przełamałem resztki wstydu i zapukałem do jego drzwi.
Jak zwykle był w domu, a moja cierpliwość w wysłuchiwaniu aktualnego stanu jego
zdrowia została po kwadransie nagrodzona stówą pożyczki, oczywiście na badania
naukowe …
Po kilku
próbach odpaliłem to, co zostało z dumnego niegdyś Golfa „dwójki”, doturlałem
się na oparach benzyny do stacji paliwowej i zatankowałem za pięć dych. Resztę
pożyczki od pana Kazia zostawiłem na życie, a forsę na drogę powrotną
planowałem pożyczyć od Jarka. W końcu nieraz pisałem artykuły o jego
odkryciach, więc liczyłem, że wspomoże mnie jakimś kredycikiem.
Dwie godziny
jazdy upłynęły mi na rozmyślaniach, co też Jarek wykopał, i czy moja wyprawa
zaowocuje materiałem na tak upragnione zakończenie dającego mi finansowy oddech
artykułu. Dojechałem wreszcie do celu, choć na ostatnich kilku kilometrach
droga była pełna dziur i wybojów. Trafiłem z łatwością, bo archeolodzy
rozłożyli w pobliżu drogi prawdziwe cygańskie obozowisko. Zaparkowałem mojego
gruchota w cieniu wielkiej ciężarówki. Założyłem na głowę płócienną czapkę dla
ochrony przed palącym słońcem, zarzuciłem na ramię torbę ze sprzętem
fotograficznym i poszedłem szukać Jarka. Przez parę minut plątałem się między
samochodami i namiotami, aż w końcu w jednym z nich usłyszałem jego tubalny
głos.
Jarek
powitał mnie serdecznie i poczęstował brązowym ściekiem, szumnie nazywając go
kawą. Mój przyjaciel z racji tuszy przypominał kucharza, ale niestety
zdecydowanie nim nie był. Podczas picia ciepławej lury ze szczerbatego kubka
pogadaliśmy o różnych śmiesznych wydarzeniach, które nam się przytrafiły od
ostatniego spotkania. W końcu udało mi się wypić wszystko do dna i zapytałem:
- A teraz
gadaj, po co mnie tu ściągnąłeś?
Jarek raptem
spoważniał. Jego pucołowata twarz ściągnęła się. Przez chwilę bębnił palcami po
blacie stolika, aż w końcu rzekł:
- Sam się
przekonasz, czy było warto. Chodźmy.
Włożył na
głowę sfatygowany, słomkowy kapelusz i wyszliśmy z namiotu. Teren był płaski,
pokryty kępami suchej trawy i z rzadka porośnięty rachitycznymi jałowcami.
Wokół rozciągały się archeologiczne wykopy. W odległości kilkudziesięciu metrów
pod rozpiętą na słupkach białą plandeką kręciło się kilku ludzi. Poszliśmy w
tym kierunku nie zważając na niemiłosiernie palące słońce. Po drodze Jarek
sapał z przejęciem:
-
Znaleźliśmy naszego żołnierza. To wyjątkowe odkrycie, bo leżał tak, jak padł w
trzydziestym dziewiątym. Na wzniesieniach za szosą, którą przyjechałeś stała
niemiecka piechota, a kawałek dalej artyleria. Prawdopodobnie Niemcy blokowali
rozbite pod Bzurą oddziały, idące na odsiecz Warszawie. Nasi ich zaatakowali,
ale się nie przebili. On chyba doszedł najdalej, bo gdyby padł bliżej naszych
linii, to by go swoi ściągnęli z pobojowiska, albo przynajmniej wzięli
nieśmiertelnik. Leżał tuż pod powierzchnią, więc pewnie zaraz po śmierci
zasypała go ziemia z wybuchu i schowała na ponad 70 lat. Nikt o nim nie
wiedział, aż do wczoraj. Nieśmiertelnik jest w kiepskim stanie, ale może uda
się ustalić, kim był.
Zbliżając
się do znaleziska Jarek mówił coraz ciszej, aż w końcu umilkł. Doszliśmy na
miejsce. W cieniu plandeki, w płytkim wykopie bielały ludzkie kości. Poległy
żołnierz, a raczej jego szkielet, leżał plecami do góry, z głową przekręconą na
bok i z szeroko rozrzuconymi rękami. Wyglądał, jakby obejmował matkę Ziemię.
Hełmu nie było, ale zachowały się resztki oporządzenia. Kości jego prawej dłoni
wciąż obejmowały mocno skorodowany karabin z nasadzonym na lufę równie
zardzewiałym bagnetem. Przyjrzałem się dokładniej i zobaczyłem mały otwór w
kości czołowej czaszki żołnierza. Obszedłem jego szczątki dookoła i wtedy
zobaczyłem ziejącą pustką wielką dziurę w potylicy. Poczułem, jak coś ściska
mnie za gardło. To nie był anonimowy uczestnik tyle razy opisywanej przeze mnie
wojny. Ten młody chłopak żył kiedyś, uczył się lub pracował, może kochał jakąś
dziewczynę … Oczami wyobraźni widziałem go, jak biegnie na wroga z karabinem w
ręku, a potem przeszyty kulą pada na ziemię w zakrwawionym mundurze.
Usłyszałem
szept Jarka:
- A teraz najciekawsze. Karabin i ładownice są puste, granatów też nie miał. Do
niemieckich linii było stąd na tyle daleko, że praktycznie nie miał szans do
nich dotrzeć tylko z bagnetem. On jednak szedł, w dodatku chyba jako pierwszy.
Musiał mieć chłopak niezłomny charakter.
Jarek
umilkł. Spojrzał na mnie badawczo, skinął na swoich ludzi i za chwilę zostałem
sam. Patrzyłem na szczątki poległego, i myślałem o tym, że leżał tu tyle lat
zapomniany, a przecież należy mu się pomnik za to, że nie splamił żołnierskiego
honoru. Tylko czy taki pomnik miałby dziś sens? Dziś wielu ludzi nie wie, co to
honor, i żaden pomnik tego nie zmieni. Nie myślałem już o efektownym
zakończeniu mojego artykułu i obiecanej za niego kasie. Teraz moim obowiązkiem
było napisać o poległym chłopcu z Września. Jeśli jego historia przywróci
godność choćby jednemu rodakowi, śmierć żołnierza nie pójdzie na marne.
Ocknąłem się
z zadumy. Słońce było już daleko po drugiej stronie nieboskłonu. Biała plandeka
rozpraszała jego światło jak fotograficzna blenda. Wyciągnąłem z torby aparat,
założyłem lampę błyskową. Pstrykałem z różnych pozycji, starając się
zarejestrować całe wykopalisko. Po udokumentowaniu planu ogólnego zabrałem się
za detale. Przyszła w końcu pora na bagnet. Trzymał się karabinu, ale był mocno
skorodowany. Przyłożyłem aparat do oka, a wtem zza krawędzi plandeki padł na klingę blask dążącego na spoczynek Słońca. W jego ostrym świetle
dostrzegłem metaliczny błysk na samym czubku ostrza. Pewnie zahaczyła o niego łopata
odkrywcy i zdarła warstwę wieloletniej rdzy. Przez tyle lat bagnet pełnił straż
przy zwłokach żołnierza, wciąż gotów do walki i zadania ciosu… Wrażenie było
tak niesamowite, że o mało nie upuściłem aparatu.
Popatrzyłem
jeszcze raz na żołnierza i bagnet. Pomyślałem, że nie zawiedli obaj, że obaj
spełnili swoje zadanie do końca. Powoli zdjąłem czapkę i pochyliłem się przed
nimi w pokłonie.
Wiktor
Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz