czwartek, 19 lutego 2015

Niezłomny



Było słoneczne, letnie przedpołudnie. Siedziałem w domu przy biurku i tępym wzrokiem patrzyłem na rzędy literek czerniejące na ekranie mojego laptopa. Był to artykuł o Wrześniu 1939 roku, który od prawie miesiąca pisałem na zamówienie jednego z prestiżowych periodyków historycznych. Termin gonił, a ja nie miałem żadnego pomysłu na efektowne zakończenie. Sytuacja była rozpaczliwa, bo rozpaczliwy był stan moich finansów. Artykuł był dla mnie szansą na spory zastrzyk gotówki, niestety wisząca nade mną groźba ekonomicznej katastrofy całkowicie odebrała mi twórczą wenę. Po raz dziesiąty zajrzałem do notatek, ale po raz dziesiąty nie mogłem w nich znaleźć żadnej nici Ariadny, która doprowadziłaby mnie do celu. W końcu zrezygnowałem, i właśnie wtedy zadźwięczała moja komórka. Spojrzałem na wyświetlacz, żeby sprawdzić, czy nie dzwoni któryś z moich wierzycieli, ale na szczęście to nie był żaden z nich. Dzwonił Jarek, znajomy archeolog, z którym objeździliśmy razem niejedno polskie pobojowisko.

- Cześć Jarek, co słychać?
- Stary, mam dla ciebie coś niezwykłego. Wskakuj w brykę i jedź do mnie. Wiesz, gdzie teraz kopię.
- Nie mam czasu. Siedzę nad artykułem o Wrześniu i za cholerę nie mogę znaleźć czegoś ekstra na zakończenie.
- Czyś ty ogłuchł? Przecież mówię, że mam coś niezwykłego, w dodatku właśnie z Września. Będziesz miał zakończenie wszechczasów, tylko rusz dupę i startuj. Nie pożałujesz.

Zanim zapytałem go o szczegóły, drań się rozłączył. Nie bardzo miałem ochotę tłuc się przez dwie godziny nie wiadomo po co, zresztą w zbiorniku mojego wraku były dosłownie resztki benzyny, a na więcej nie miałem pieniędzy. Z drugiej strony oferta Jarka była kusząca, a jego tajemniczy ton pobudził moją żyłkę reportera. Ogarnąłem się więc jako tako, zamknąłem mieszkanie i zacząłem dumać, od kogo pożyczyć kasę na paliwo. Możliwości było niewiele, prawdę mówiąc został mi tylko mój sąsiad, emeryt pan Kazio, który jako kombatant II wojny światowej uważał mnie za kolegę „po wojskowości”, i którego od czasu do czasu udawało mi się naciągnąć na wojenne wspomnienia, a dużo częściej na drobną pożyczkę. Mając w pamięci widmo bankructwa przełamałem resztki wstydu i zapukałem do jego drzwi. Jak zwykle był w domu, a moja cierpliwość w wysłuchiwaniu aktualnego stanu jego zdrowia została po kwadransie nagrodzona stówą pożyczki, oczywiście na badania naukowe …
Po kilku próbach odpaliłem to, co zostało z dumnego niegdyś Golfa „dwójki”, doturlałem się na oparach benzyny do stacji paliwowej i zatankowałem za pięć dych. Resztę pożyczki od pana Kazia zostawiłem na życie, a forsę na drogę powrotną planowałem pożyczyć od Jarka. W końcu nieraz pisałem artykuły o jego odkryciach, więc liczyłem, że wspomoże mnie jakimś kredycikiem.
Dwie godziny jazdy upłynęły mi na rozmyślaniach, co też Jarek wykopał, i czy moja wyprawa zaowocuje materiałem na tak upragnione zakończenie dającego mi finansowy oddech artykułu. Dojechałem wreszcie do celu, choć na ostatnich kilku kilometrach droga była pełna dziur i wybojów. Trafiłem z łatwością, bo archeolodzy rozłożyli w pobliżu drogi prawdziwe cygańskie obozowisko. Zaparkowałem mojego gruchota w cieniu wielkiej ciężarówki. Założyłem na głowę płócienną czapkę dla ochrony przed palącym słońcem, zarzuciłem na ramię torbę ze sprzętem fotograficznym i poszedłem szukać Jarka. Przez parę minut plątałem się między samochodami i namiotami, aż w końcu w jednym z nich usłyszałem jego tubalny głos.
Jarek powitał mnie serdecznie i poczęstował brązowym ściekiem, szumnie nazywając go kawą. Mój przyjaciel z racji tuszy przypominał kucharza, ale niestety zdecydowanie nim nie był. Podczas picia ciepławej lury ze szczerbatego kubka pogadaliśmy o różnych śmiesznych wydarzeniach, które nam się przytrafiły od ostatniego spotkania. W końcu udało mi się wypić wszystko do dna i zapytałem:

- A teraz gadaj, po co mnie tu ściągnąłeś?

Jarek raptem spoważniał. Jego pucołowata twarz ściągnęła się. Przez chwilę bębnił palcami po blacie stolika, aż w końcu rzekł:

- Sam się przekonasz, czy było warto. Chodźmy.

Włożył na głowę sfatygowany, słomkowy kapelusz i wyszliśmy z namiotu. Teren był płaski, pokryty kępami suchej trawy i z rzadka porośnięty rachitycznymi jałowcami. Wokół rozciągały się archeologiczne wykopy. W odległości kilkudziesięciu metrów pod rozpiętą na słupkach białą plandeką kręciło się kilku ludzi. Poszliśmy w tym kierunku nie zważając na niemiłosiernie palące słońce. Po drodze Jarek sapał z przejęciem:

- Znaleźliśmy naszego żołnierza. To wyjątkowe odkrycie, bo leżał tak, jak padł w trzydziestym dziewiątym. Na wzniesieniach za szosą, którą przyjechałeś stała niemiecka piechota, a kawałek dalej artyleria. Prawdopodobnie Niemcy blokowali rozbite pod Bzurą oddziały, idące na odsiecz Warszawie. Nasi ich zaatakowali, ale się nie przebili. On chyba doszedł najdalej, bo gdyby padł bliżej naszych linii, to by go swoi ściągnęli z pobojowiska, albo przynajmniej wzięli nieśmiertelnik. Leżał tuż pod powierzchnią, więc pewnie zaraz po śmierci zasypała go ziemia z wybuchu i schowała na ponad 70 lat. Nikt o nim nie wiedział, aż do wczoraj. Nieśmiertelnik jest w kiepskim stanie, ale może uda się ustalić, kim był.

Zbliżając się do znaleziska Jarek mówił coraz ciszej, aż w końcu umilkł. Doszliśmy na miejsce. W cieniu plandeki, w płytkim wykopie bielały ludzkie kości. Poległy żołnierz, a raczej jego szkielet, leżał plecami do góry, z głową przekręconą na bok i z szeroko rozrzuconymi rękami. Wyglądał, jakby obejmował matkę Ziemię. Hełmu nie było, ale zachowały się resztki oporządzenia. Kości jego prawej dłoni wciąż obejmowały mocno skorodowany karabin z nasadzonym na lufę równie zardzewiałym bagnetem. Przyjrzałem się dokładniej i zobaczyłem mały otwór w kości czołowej czaszki żołnierza. Obszedłem jego szczątki dookoła i wtedy zobaczyłem ziejącą pustką wielką dziurę w potylicy. Poczułem, jak coś ściska mnie za gardło. To nie był anonimowy uczestnik tyle razy opisywanej przeze mnie wojny. Ten młody chłopak żył kiedyś, uczył się lub pracował, może kochał jakąś dziewczynę … Oczami wyobraźni widziałem go, jak biegnie na wroga z karabinem w ręku, a potem przeszyty kulą pada na ziemię w zakrwawionym mundurze.
Usłyszałem szept Jarka:
 
- A teraz najciekawsze. Karabin i ładownice są puste, granatów też nie miał. Do niemieckich linii było stąd na tyle daleko, że praktycznie nie miał szans do nich dotrzeć tylko z bagnetem. On jednak szedł, w dodatku chyba jako pierwszy. Musiał mieć chłopak niezłomny charakter.

Jarek umilkł. Spojrzał na mnie badawczo, skinął na swoich ludzi i za chwilę zostałem sam. Patrzyłem na szczątki poległego, i myślałem o tym, że leżał tu tyle lat zapomniany, a przecież należy mu się pomnik za to, że nie splamił żołnierskiego honoru. Tylko czy taki pomnik miałby dziś sens? Dziś wielu ludzi nie wie, co to honor, i żaden pomnik tego nie zmieni. Nie myślałem już o efektownym zakończeniu mojego artykułu i obiecanej za niego kasie. Teraz moim obowiązkiem było napisać o poległym chłopcu z Września. Jeśli jego historia przywróci godność choćby jednemu rodakowi, śmierć żołnierza nie pójdzie na marne.
Ocknąłem się z zadumy. Słońce było już daleko po drugiej stronie nieboskłonu. Biała plandeka rozpraszała jego światło jak fotograficzna blenda. Wyciągnąłem z torby aparat, założyłem lampę błyskową. Pstrykałem z różnych pozycji, starając się zarejestrować całe wykopalisko. Po udokumentowaniu planu ogólnego zabrałem się za detale. Przyszła w końcu pora na bagnet. Trzymał się karabinu, ale był mocno skorodowany. Przyłożyłem aparat do oka, a wtem zza krawędzi plandeki padł na klingę blask dążącego na spoczynek Słońca. W jego ostrym świetle dostrzegłem metaliczny błysk na samym czubku ostrza. Pewnie zahaczyła o niego łopata odkrywcy i zdarła warstwę wieloletniej rdzy. Przez tyle lat bagnet pełnił straż przy zwłokach żołnierza, wciąż gotów do walki i zadania ciosu… Wrażenie było tak niesamowite, że o mało nie upuściłem aparatu.
Popatrzyłem jeszcze raz na żołnierza i bagnet. Pomyślałem, że nie zawiedli obaj, że obaj spełnili swoje zadanie do końca. Powoli zdjąłem czapkę i pochyliłem się przed nimi w pokłonie.







Wiktor Lekney

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz