Opowieść o
nożu Marttiini Lynx 127012
W dolince
było zaciszniej niż na wzgórzach i śnieżyca już tak nie dokuczała. Odpiąłem
narty i wbiłem je w zaspę razem z kijkami. Otrzepałem się ze śniegu, przetarłem
okulary i rozejrzałem się wokoło. Dolinka porośnięta była paroma sosnami i
pomniejszymi krzakami, wśród których wyróżniał się rozłożysty krzew dzikiej
róży. Jego czerwone owoce lśniły spod woalu śniegu jak rubiny. Na ich widok
poczułem głód ale przede wszystkim bardzo chciało mi się pić. Z mojej wiernej
torby po masce pgaz typu „Słoń” wyciągnąłem termos ale niestety, od dawna był
pusty. Położyłem torbę na udeptany śnieg a na niej porozkładałem prowiant w
postaci połówki chleba, grubego plastra boczku i sporej puszki chałwy – efektu
mojej chwilowej słabości w wiejskim sklepiku. Boczek był surowy bo tylko taki
udało mi się kupić, należało go więc upiec. Nie byłem pewny czy uda mi się
rozpalić ognisko w tych warunkach ale musiałem spróbować. Ogień dawał mi też
szansę na wypicie czegoś gorącego i ogólne rozgrzanie się. Cienkie, i nie
ukrywajmy, przepocone ciuchy nie dawały mi dostatecznej ochrony przed zimnem i
czułem, że powoli zaczyna przenikać mnie chłód.
Trzeba było
brać się do roboty. Dolne gałęzie rosnących w dolince sosen były uschnięte i
dawały nadzieję na rozpalenie ognia. Niestety były dość grube i nie mogłem ich
złamać. Sięgnąłem więc do pasa po nóż. Widok mojego Marttiini dodał mi otuchy.
Zabrałem się do podcinania kilku gałęzi i uporałem się z tym zadaniem dość
łatwo bo zerowy szlif ciął suche drewno jak żyletka. Nie bałem się mocno dociskać
klingę bo pękata rękojeść dawała mi poczucie pełnego panowania nad nożem mimo,
że miałem na rękach grube i śliskie rękawice narciarskie. Złamałem podcięte
gałęzie i przywlokłem je na środek dolinki, gdzie leżały moje graty.
Drobniejsze gałęzie pociąłem na małe patyki, grubsze podzieliłem na krótkie
polana i rozłupałem na szczapy, batonując je bezlitośnie. Miałem z tym trochę
kłopotów bo pod wpływem uderzeń zapadały się w śnieg i musiałem podkładać inne
gałęzie. Wróciłem do sosen i wyłamałem nożem kilka kawałków kory, która miała
posłużyć jako izolacja podpałki i ognia przed śniegiem. Mocna klinga Marcina
zakończona solidnym czubkiem poradziła sobie z tym zadaniem bez trudu.
Wydeptałem w śniegu krąg o średnicy pół metra i ułożyłem w nim korę, a na niej
stosik drobno pociętych patyków. Położyłem na kawałek kory zwitek papieru
toaletowego, skrzesałem ostrym grzbietem noża snop iskier i … nic. Oskrobałem
więc moim skandynawem sporo wiórków z magnezji i dołożyłem je do rozpałki razem
z jakimiś włóknami i innymi śmieciami wygrzebanymi ze szwów kieszeni. Ponowna
próba skrzesania ognia tym razem była udana. Podsunąłem korę z płonącą podpałką
pod luźno ułożone gałązki i za chwilę ogarnęły je jasne płomyki.
Dokładałem stopniowo drewna, póki ogień nie rozpalił się na dobre a w
międzyczasie myślałem nad zaspokojeniem głodu i pragnienia.
Jeść było co
ale w czym zagotować wodę, skoro nie miałem garnka? Rozejrzałem się dokoła w
poszukiwaniu jakiegoś zamiennika i mój wzrok padł na puszkę z chałwą.
Ucieszyłem się swoją wynalazczością, niestety puszka nie miała patentu do
otwierania a ja zostawiłem Vicka w domu przebierając się w narciarskie ciuchy.
Trochę mi było żal Marcina ale miałem nadzieję, że puszka jest z tych
cienkościennych. Okazało się jednak, że jest z tych frontowych i ma blachę jak
czołg. Mimo to nóż przeciął ją bez trudu i bez strat w krawędzi tnącej.
Zabrałem się zaraz do opróżniania puszki ale nie byłem w stanie zjeść całej
zawartości. Większość schowałem więc do foliowego woreczka na tzw. później.
Napełniłem puszkę ubitym śniegiem i wstawiłem ją w ognisko, a sam zająłem się
poszukiwaniem jakiejś namiastki listków herbaty. Przemrożone owoce dzikiej róży
aż się prosiły do garnka. Zebrałem ich sporą garść, ale po powrocie do ogniska
okazało się, że na dnie puszki bulgocze ledwo parę łyżek wody. No cóż, śnieg ma
o wiele mniejszy ciężar objętościowy niż woda… Wsypałem owoce do puszki,
zgniotłem je nożem żeby się łatwiej rozgotowały, a potem parę razy wpakowałem
do puszki śniegowe kulki. W końcu uzbierało się wody po brzegi. Czekając na
zagotowanie „herbaty” zająłem się przygotowaniem pokarmów nieco bardziej
treściwych. Pokroiłem chleb i przeciąłem plaster boczku na dwa cieńsze, a
wszystko to płynnie i komfortowo moim Marttiini, któremu batonowanie drewna i
cięcie puszki nie odebrało ostrości. Zdążyłem też uciąć i zaostrzyć patyk w
kształcie widełek do smażenia boczku ale to zadanie było dla noża drobnostką.
Po zagotowaniu herbaty odstawiłem puszkę na bok, żeby nieco przestygła i
poświęciłem się smażeniu apetycznego boczku. Dorzuciłem w tym czasie do ognia
gałązkę mokrego jałowca w nadziei dodania potrawie nieco leśnego aromatu. Po
usmażeniu boczku przystąpiłem do spożywania go z chlebem. Mówiąc szczerze,
boczek – skądinąd moja ulubiona potrawa – smakował mi średnio bo kubki smakowe
miałem jeszcze porażone wyjątkową słodyczą chałwy. Odkrycie to zaowocowało
jednak dosłodzeniem nią różanej herbaty, bo bez tego była paskudnie kwaśna i
cierpka. Popijając gorący płyn czułem jak ciepło rozchodzi się stopniowo po
całym ciele. Ogień buzował wesoło i zapomniałem o śnieżycy przewalającej mi się
nad głową.
Patrząc na
nóż wbity w śnieg rozmyślałem o tym, jak w stokroć surowszych warunkach radzą
sobie ludy zamieszkujące północne rejony Skandynawii. Z pewnością jest to życie
pełne trudów oraz niebezpieczeństw, i z pewnością nie byłoby możliwe bez noża
takiego jak mój, który stamtąd właśnie pochodzi. Marttiini Lynx 127012 to
narzędzie doskonałe. Jest lekki i nie ciąży na pasie. Niski szlif i mocny
czubek zapewnia jego klindze niezbędną wytrzymałość a zerowa krawędź tnąca ma
wzorcową ostrość. Na klindze nie ma żadnych osłabiających ją i skracających
krawędź tnącą wynalazków w postaci notcha czy choila, a ricasso jest minimalne.
Ergonomicznie ukształtowana, szorstka drewniana rękojeść gwarantuje pewny chwyt
w każdych warunkach. Brak jelca zupełnie nie przeszkadza bo jego rolę wydajnie
pełni podcięcie na palec w rękojeści (finger groove). Przechodzący przez całą
rękojeść i zaklepany na dupce tang czyni nóż odpornym nawet na poważne nadużycie.
Głęboka, otwarta pochewka z solidnej skóry umożliwia wydobycie noża jedną ręką
a jednocześnie pewnie go obejmuje, zabezpieczając przed zgubieniem. Plastikowa
wkładka chroni ją przed przypadkowym przebiciem przy wkładaniu noża. Pochwa
wisi na długiej pętli co pozwala ułożyć całość w wygodnej pozycji, zależnie od
potrzeb.
Ta niezwykła
konstrukcja wynika z warunków panujących na Dalekiej Północy, gdzie posiadanie
niezawodnego narzędzia decyduje o życiu lub śmierci. Ewolucja skandynawskich
noży przypominała zapewne ewolucję żywych organizmów, gdzie niesprawdzające się
cechy są bezlitośnie eliminowane. Twórcami mojego noża były tak naprawdę całe
pokolenia pasterzy, rybaków i myśliwych doskonalących go metodą prób i błędów.
Sama firma Marttiini ma w produkcji noży doświadczenie sięgające 80 lat i z
pewnością wiedzą tam, jak zrobić nóż wygodny i niezawodny. Muszę przyznać, że
jakkolwiek mam Marcina od dawna, pod wpływem tych myśli spojrzałem na niego
innym okiem. To nie jest zwykły kozik i wbrew skromnemu wyglądowi zasługuje na
szacunek i uznanie.
Dopiłem
herbatę. Śnieżyca ucichła więc czas było ruszać. Przytroczyłem nóż do pasa,
pozbierałem graty, zagasiłem ognisko. Na koniec przypiąłem narty i chwyciłem w
ręce kijki: byłem gotów do drogi. Jeszcze raz rzuciłem okiem na dolinkę i wtedy
usłyszałem panującą wokół Ciszę. Zaśnieżone sosny stały w bezruchu i tylko moja
obecność burzyła majestat tego miejsca i chwili. Powoli, stąpając cicho jak
świętokradca opuściłem dolinkę i ruszyłem przed siebie. Zachodzące słońce przeświecało
matowym blaskiem przez zasłonę chmur i prowadziło mnie do domu.
Wiktor
Lekney
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz